Jak teraz wracam z wakacji nad morzem, autem, z walizkami, pakując się wcześniej może dwie godziny, to przypominam sobie powroty z wakacji, gdy jeździłem z dziadkiem na Zwolaki nad rzekę Tanew.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Powrót z dwutygodniowych wakacji w pensjonacie, gdzie wszystko ci podają pod nos, to nic w porównaniu z powrotem z wakacji w latach osiemdziesiątych, kiedy to jeździłem z dziadkiem na dwa i pół miesiąca!
Taki powrót to była operacja „Pustynna Burza”. Zaczynała się dwa tygodnie przed wyjazdem. Dziadek najpierw zarządzał pakowanie… garnków! Tak, na wieś woziło się własne garnki, patelnie i talerze. Owijaliśmy je najpierw w koce, pakowaliśmy w szary papier, potem wiązaliśmy je najmocniejszymi sznurkami.
Z tak przygotowanymi czterema paczkami jechało się rowerami na pocztę do Ulanowa i wysyłało do Warszawy. Graty szły prawie trzy tygodnie!
Czytaj także:
Szymon Majewski: Stan wojenny, a my… Indianie
Tylko dziadek znał realia PRL, potrafił tak wysłać naczynia, że były dzień po tym, jak wracaliśmy do Warszawy. Chyba, że nie były. Jedna z paczek nie doszła, więc po czterdziestu latach nie ma co się jej spodziewać, nasze talerze do dziś krążą gdzieś w przestrzeni gastronomicznej naszego kraju.
Kiedy pierwszy etap był za nami, braliśmy się za kolejny, ten etap stanowiło zabezpieczenie czterech kubłów z malinami. Tak! Każdy zawierał maliny zasypane cukrem, z których zimą Szymuś miał pić pyszny sok trzymający go z dala od przeziębień. Zabezpieczenie kubłów to była specjalność dziadka. Owijał je specjalną folią, potem znowu kocami i na koniec mocnym drutem – nie miało prawa nic się wylać!
Gdy nadchodził dzień wyjazdu każdy miał swoje zadanie, mój starszy brat cioteczny Paweł ogarniał rowery, ja swój bagaż i rower, dziadek – dwa kubły, wujek – dwa plus część bagażu, moja mama – suczkę Muszkę.
Rano podjeżdżał żuk, zamówiony tydzień wcześniej na wsi, wiózł nas do Stalowej Woli, tam czekaliśmy na pociąg. Gdy nadjeżdżał, dziadek z wujkiem lecieli zajmować miejsca, ja z bratem lecieliśmy do wagonu pocztowego, żeby nadać rowery do Warszawy, a suczka Muszka szczekała. Mama stała na peronie z psem i czterema kubłami malin. Gdy dziadek i wujek zajęli miejsca, rozdzielali się, dziadek leciał po nas do pocztowego, żeby pomóc w nadawaniu, wujek brał mamę i dwa kubły, potem my wracając, braliśmy resztę.
Czytaj także:
Szymon Majewski: Strażnik z Teksasu, czyli chudy Szymek kontra reszta świata!
I tak jechaliśmy do Warszawy, w przedziale drugiej klasy byliśmy my, cztery kubły malin, pies i dziesięć tobołków. Pachniało grzybami suszonymi i wiejską kiełbasą, nie można było wrócić z pustymi rękami.
Jadąc do Warszawy, z wypiekami słuchaliśmy opowieści dziadka, jak to ciężko się podróżowało tuż po wojnie…