separateurCreated with Sketch.

Ewangelia św. Jana i pytanie papieża Franciszka. Kim jestem, by osądzać?

whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative

Nie da się ukryć, że jest takie pytanie papieża, które odcisnęło się w sumieniach wiernych. A nawet stało się zalążkiem pewnego procesu: przerażającego dla jednych, uzdrawiającego dla innych. „Kim jestem, by osądzać?”

Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.


Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Zastanówmy się, na ile to pytanie jest katolickie? Dotyka ono relacji człowieka z Niezmiennym: tego, co Bóg, w Jezusie, powiedział o sobie w sposób ostateczny, prawdziwej doktryny. Wiąże się także z dwoma pobocznymi, ale powracającymi w czasie tego pontyfikatu zagadnieniami, o których ostatnio znowu była mowa: ze zdolnością rozeznania i męskim spojrzeniem na kobietę. Prowadzą one wprost do Ewangelii, do owego „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień”, które nie pozwala naszym sumieniom usnąć. Jan, rozdział ósmy.

Po co prowadzą ją do Jezusa? „Pochwycono [ją] na cudzołóstwie”: cóż tu jeszcze wyjaśniać? Napisano przecież wyraźnie, co należy z nią zrobić. „Nie cudzołóż”- skoro Bóg wyrył na kamieniu te jednoznaczne słowa, po co jeszcze zwracać się do nauczyciela i pytać: „A Ty co mówisz?”

Prawda tego tekstu jest trudna do przyjęcia. Dzisiaj wiemy, że wiele pokoleń chrześcijan miało wątpliwości, czy ją zaakceptować. Niepokoiła tak bardzo, że lepiej było nie mieć jej na piśmie. Choć był to passus znany i komentowany, pomijano go w niemal wszystkich rękopisach, a jeśli już się pojawiał, był przenoszony niczym rozżarzony węgiel z jednej Ewangelii do drugiej, z jednego na drugi kraniec opowieści.

Jeszcze w czasie Soboru Trydenckiego – w 1546 roku – można było spierać się o jego natchniony charakter i przynależność do kanonu biblijnego. Bo czyż i my nie bylibyśmy zakłopotani „takim” Jezusem, gdybyśmy przyszli do niego z czymś, co według nas w oczywisty sposób zasługuje na potępienie? Usiadłszy, by ich nauczać, „nachyliwszy się, pisał palcem po ziemi”. Zapadła długa, pełna napięcia, niezrozumiała cisza.

Jest w nas ogromna potrzeba odnajdowania prawdy, hołdowania jej. Potrzeba uchwycenia tego, co pewne, prawdziwe, autentyczne. Rozpaczliwie szukamy wsparcia u osób wewnętrznie spójnych, staramy się żyć przejrzyście, nie w dwuznaczności i chaosie. Niepokoi nas to, co dziś jest takie, a jutro inne; ten, kto uwodzi, a potem porzuca; niepokoi nas wrażenie, że coś rozumiemy, a to nagle rozpada się, kiedy na jaw wypływa jakaś ciemna strona.

Potykamy się, kiedy tuż za rogiem odkrywamy, że wieczne, jak nam się zdawało, zasady są gwałcone, porzucane, lekceważone. Chcemy za wszelką cenę budować na skale, ubezpieczać się na życie, zrozumieć samych siebie, innych i Boga, aby życie było bezpieczne i godne tej nazwy.

A przecież, jak powiedział pod koniec sierpnia papież Franciszek, przemawiając do polskich jezuitów: „Kościół potrzebuje dziś rozwijania zdolności duchowego rozeznania. Istnieje ryzyko, że niektóre programy formacji kapłańskiej będą kształcić według nazbyt jasnych i określonych zasad, a tym samym skłaniać do stosowania sztywnych, ustalonych a priori ograniczeń i kryteriów, abstrahujących od konkretnych sytuacji: To wolno, tego nie wolno”.

Jezus przełamuje ciszę prowokacją, która poraża od wieków: „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień”. Wypowiada to jedno zdanie, po czym milknie i dalej pisze po ziemi. Tymczasem jednak echo jego słów działa w sercach i dzieje się to, co niemożliwe. Potrzeba oceniania, tak nieodzowna dla każdego, zostaje przekierowana.

Zgromadzeni nie słyszą wyrzutów za swoje wielkie pragnienie światła. Zostają w zawieszeniu, zwróceni ku celowi znacznie bliższemu niż ten, jaki sami sobie wyznaczyli: rozszyfrować to, co dzieje się w nich samych, wrócić do własnych cieni, a nie rzucać je na osobę, której sprzeczności zawsze pozostaną dla nich niedostępne.

Zawiesić osąd, nie oznacza bowiem zrezygnowania z niego, ale znaleźć miejsce i czas na znacznie delikatniejszą i odważniejszą pracę. Jedyną, do której na tym świecie jesteśmy zdolni: pracę nad sobą.

Co wytrąca mnie z równowagi, kiedy staję wobec niej? Jeśli to, z czym mam do czynienia, budzi moje wzburzenie, przerażenie, rozczarowanie, to dlaczego tak się dzieje? Gdzie jestem ja sam wobec tego, co potępiam? Te pytania stawia Jezus otoczony, niezrozumiany i nieznany daleko bardziej niż cudzołożnica. Ta kobieta stoi w środku, żeby On został oskarżony. Jego tajemnica jest rozumiana opacznie, zniekształcana, odrzucana.

I tak, delikatnie, stawia proste, a zarazem przerażające pytanie: czy ty, który nie znasz mnie, znasz samego siebie? Moja tajemnica ci się wymyka, a przecież wytrąca cię z równowagi: czemu? Czy czujesz kamień, który masz w dłoni? Ściśnij go! Co sprawia, że twoje serce jest równie twarde i ciężkie? Otwórz dłoń, upuść go, w mojej obecności otwórz duszę, posłuchaj jej, odkryj ją.

Decydujące są słowa, które Jezus wypowiada u św. Jana zaraz po tym fragmencie: „Ja jestem światłością świata. Kto idzie za Mną, nie będzie chodził w ciemności, lecz będzie miał światło życia”. Niezbędna do życia jasność jest dana tym, którzy idą.

Oto bowiem, kiedy już wszyscy się rozeszli, a została tylko kobieta, Jezus podnosi się, rezygnując z pozycji siedzącej, w której nauczał. I dla niego, i dla niej nadszedł czas, by wyruszyć: „Idź”, mówi do niej. Spotkała rabbiego, który niewiele czasu spędza, siedząc. Jezus idzie.

Aby go nie stracić z oczu, trzeba go ciągle szukać i iść za nim. Jego słowa nigdy nie stają się nauczaniem, które można zachować za pomocą atramentu lub pergaminu. Są żywe i ciągle nowe, odnoszą się do danej sytuacji. Aby go słuchać, trzeba się podnosić, ruszać, zmieniać. „Kto idzie za Mną”, będzie wyrwany z ciemności. Ten kto się zatrzyma, spadnie.

Doktryna w chrześcijaństwie nie może oznaczać statycznej niezmienności. Rzecz jest o sprawach fundamentalnych: to nie jest kwestia wrażliwości czy szkoły. „Iść za” wyklucza możliwość powtarzania.

Powinniśmy sobie życzyć, my wszyscy, grzesznicy, byśmy zawsze – w dobrym i złym – doświadczali owej fascynacji, która niezdarnie zaprowadziła uczonych w piśmie i faryzeuszów do Jezusa. Wielu z nich owego dnia wróciło do domu odmienionych: upuścili kamienie i odeszli. „Jeden po drugim zaczęli odchodzić, poczynając od starszych, aż do ostatnich”: to cud przebudzonych sumień, wewnętrznego światła, które nieoczekiwanie rozbłyska i dociera do ciemnych zakątków, w których kryje się największy niepokój.

Tylko w obecności Chrystusa jesteśmy doprowadzeni, bez upokorzenia, na skraj owej otchłani, jaką każdy z nas jest dla siebie. Jezus jest tą cierpliwością Boga – tym obliczem, tą ciszą, tą nieskończoną łagodnością – dzięki której w tę otchłań nie wpadamy. Zawieszając osąd, On prowadzi nas do świata, w którym można tylko pisać na ziemi, a nie wykuwać w kamieniu.

Daje nam czas, dość krótki – czas naszego jedynego życia – w którym być może nie będziemy w stanie załagodzić wszystkich sprzeczności, zrozumieć wszystkich konfliktów, uchwycić wszelkich odcieni tego, co się dzieje, poznać innych w sposób dojrzały i pełny. Warto, tu, na dole, trzymać się blisko Światłości świata, iść za Tym, który – sam niezrozumiany – wszystkich rozumie i poddaje prawdzie Bożego sądu.

Sergio Massironi

Artykuł ukazał się w „L’Osservatore Romano”, 6-7 września 2016.
Tłumaczenie: Aleteia.