separateurCreated with Sketch.

Ogłosiliśmy na Facebooku, że wzięliśmy potajemny ślub

whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative

Dla żartu. Tymczasem sprawa wymknęła się spod kontroli i z każdą minutą żałowaliśmy coraz bardziej…

Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.


Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Wymyśliliśmy z kolegą ze szkoły prima aprilis matrymonialny. Oznajmiliśmy na Facebooku, że wzięliśmy potajemny ślub na Kamczatce. Gdybyśmy mieli mniej litości i wytrzymali kilka dni dłużej, z życzeniami zadzwoniłby do nas prawdopodobnie sam prezydent Obama…

Wiem – jesteśmy (byliśmy) oszustami. Ja w dodatku hipokrytką. Równolegle do rozkręcania happeningu, pisałam na inne łamy tekst o tym, że prawda wyzwala. I wyzwoliła, rzeczywiście. Gdy tylko ogłosiliśmy społeczeństwu falsyfikację zaślubin, poczuliśmy orzeźwiający powiew świętego spokoju.

Nie wiem, co miało wpływ na wynik bezlitosnego eksperymentu. Rzecz działa się parę ładnych lat temu, a my – młodzi, nierozsądni – dopiero zaczynaliśmy studia. Nie mieliśmy jeszcze na koncie żadnych młodzieńczych wybryków. Byliśmy grzeczni, zawsze mili i uśmiechnięci, a jedynym buntem, jakiego dopuściliśmy się oboje, było wyjście ze szkoły kilka minut przed dzwonkiem.

Szanse na osiągnięcie celu mieliśmy dość marne, bo nikt z nas nie miał wcześniej skłonności do emocjonalnego ekshibicjonizmu, a opisywaniem prywatności na portalach społecznościowych gardziliśmy (i gardzimy do teraz) dość jawnie. Nagle trach! Skandal obyczajowy. Dokonaliśmy rewolucji (niepozornie zwanej zmianą statusu związku) i na kilkanaście godzin ukryliśmy się w domowych (dodajmy, że osobnych) pieleszach, obserwując, co się zdarzy.

Na reakcję nie trzeba było czekać nawet ułamka sekundy. Po mniej więcej dwóch swą aprobatę dla statusu wyrażało już publicznie około stu dwudziestu osób. Najbliżsi przyjaciele składali gratulacje, zawiedzeni pytali, dlaczego nie było dane im wiedzieć. Do mnie, po dwóch godzinach, dzwoniła rodzina z Belgii, szanownemu małżonkowi otwierano zaś szampana w pracy.

Po trzech godzinach byliśmy już zaproszeni na poprawiny własnego wesela, w domu znajomych ze studiów. Kuzynka z RPA robiła wyrzuty, że nie zaprosiliśmy jej do Polski (ciekawe – o jej rzeczywistych zaślubinach dowiedziałam się właśnie z Facebooka), znajomi ze szkolnej ławy alarmowali wychowawcę, że trzeba zorganizować jakiś szybki zjazd absolwentów.

Czuliśmy, że sprawa wymknęła się spod kontroli i z każdą minutą żałowaliśmy coraz bardziej. Nie chcieliśmy przecież grać na niczyich emocjach – tłumaczyliśmy się sami przed sobą, płonąc ze wstydu na widok tego, co się dzieje. Myśleliśmy, że wszyscy będą się śmiać razem z nami.

Tymczasem, jeżeli komukolwiek było do śmiechu, to na pewno nie nam. Teraz cieszymy się tylko, że podobnych pomysłów nie mieliśmy parę lat później. Przy obecnej popularności „fanpejdży” mielibyśmy już przynajmniej dwie strony internetowe o niezwykłej odwadze Karoliny i Michała, a do naszych (no właśnie – których?) drzwi stukałby fotograf, żeby zrobić nam pierwsze zdjęcie małżeńskie.

Schody zaczęły się tak naprawdę dopiero, gdy publiczność happeningu wyszła dość sprawnie z pierwszej fali szoku i zaczęła dzielić się poglądowo (i wiekowo) na dwa wrogie obozy. Aktywiści jednego z nich krzyczeli, że powinniśmy byli poczekać, ci drudzy – mniej radykalni – gratulowali nam samozaparcia. Pierwsi ganili, że ślub kościelny to przesada – mogliśmy odprawić sobie w ukryciu cywilny, a z „tym prawdziwym” zaczekać na nich, drudzy cieszyli się, że postąpiliśmy po Bożemu. W obozie wolnym od tego, czy gratulować nam, czy nie, snuło się hipotezy na temat mojej niechcianej ciąży…

Milczeliśmy, bo nikt nas o nic nie pytał. Wszyscy wzięli moje zamęście (a kolegi ożenek) za pewnik. Nieważne, co myślało się (i wiedziało) o nas wcześniej. Nikogo nie obchodziło też, że w momencie rzekomej uroczystości zaślubin na Kamczatce połowa dyskutantów widziała nas (i to osobno) w Warszawie. Słowo na Facebooku jest święte. Nie znosi ni sprzeciwu, ni żartu.

Zamieszanie zakończyliśmy już następnego dnia rano. Wirtualny rozwód wzięliśmy natychmiast po pełnej sensacji nocy poślubnej (telefon i e-mail urywał się do czwartej rano – nie wytrzymaliśmy napięcia). Naród był zawiedziony, choć nikt nie zgłaszał jakichś szczególnych pretensji. Czar prysł błyskawicznie, gdy tylko zniknął status. Małżeństwo obrócone w żart przestała obracać w palcach cała społeczność Facebooka. O zajściu pamiętało się mniej więcej tyle, ile ono trwało.

Wyciągać wnioski boimy się praktycznie do teraz. Chcąc umieścić je tutaj, wykręcam numer do byłego małżonka. Podobno od trzech lat usiłuje napisać o tym pracę na studia. „Nie wiem – mówi mi. – Moje refleksje są proste i smutne. Że Facebook stał się Facebogiem oraz główną prawdą wiary”.

Gdy oznajmiam mu, że powinien postarać się bardziej, dodaje: „Napisz w tym artykule koniecznie, że serdecznie współczujemy księżnej i królowi Anglii. I że na własnej skórze odczuliśmy, co przeżywają celebryci, o których piszą plotkarskie pisma. Na koniec możesz zastanowić się, co by się stało, gdybyśmy wzięli ślub na serio. Ale nie martw się (śmiech), jeżeli kiedyś to zrobimy, pewnie i tak nikt nam nie uwierzy”. Na co ja odpowiadam z dozą sceptycyzmu: „Prawdopodobnie tylko do najbliższej zmiany statusu”.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.