Intuicyjnie czuję, że moja krótka misja w Boliwii (2010-2015) miała dla mnie znaczenie przede wszystkim jako szkoła budowania relacji.
Kiedy znalazłem się na ziemi boliwijskiej, na lotnisku w mieście Cochabamba przywitał mnie arcybiskup miasta. Pierwsze miesiące pobytu w domu biskupa pozwoliły mi zbudować relację, która do tamtej pory była dla mnie pewnym tabu. W Polsce z biskupem spotykałem się, rozmawiałem, jadłem z nim przy jednym stole w czasie uroczystości, wspólnie celebrowaliśmy Eucharystie. Ale czy miałem z nim osobistą relację? Chyba ani on, ani ja tego nie szukaliśmy. Było to pewnym tabu.
Rozumiem, że nie każdy, nawet w Boliwii, ma taką możliwość, żeby przez 2 miesiące spotykać się ze swoim biskupem rano w kaplicy na mszy św., wieczorem przy wspólnym stole grać z nim czasami w karty. A przede wszystkim uczyć się od niego świętości oraz pokory w sytuacjach misyjnych, gdzie ani władze państwowe, ani własne duchowieństwo nie czynią życia zbyt łatwym.
Kiedy już po tym okresie probacji w domu biskupa trafiłem na parafię, mój kontakt z hierarchą nie był częstszy czy bardziej uprzywilejowany niż kontakty innych księży. Niemniej w moim sercu pozostało uczucie pewnej bliskości, współodpowiedzialności, którą Boliwijczycy określają trochę przewrotnie słowem cómplice, co oznacza wspólnik, również wspólnik w przestępstwie. Nie chodzi oczywiście o współdziałanie w jakimkolwiek przestępstwie, ale o pewne zgranie, solidarność, jedność, którą się przeżywa, bez potrzeby zbytniego mówienia o niej.
Drugim wymiarem nauki budowania relacji była parafia. Kim są ci ludzie? Czy mnie zrozumieją? Czego oczekują? Pytałem siebie, ich i nie przestawałem się dziwić moim odkryciom aż po ostatni dzień pobytu. Muszę przyznać, że w tym wymiarze budowania relacji chyba nie zdałem dobrze egzaminu. Pod koniec niektórzy pytali mnie: dlaczego wyjeżdżasz? Jednej rodzinie powiedziałem prawdę. Wiedziałem, że nie zrozumieją tego opacznie. Powiedziałem im, że nie umiem jeszcze ich kochać wystarczająco.
Tak, nie potrafiłem im powiedzieć, że mogę z nimi zostać, jak długo będzie potrzeba. Mój kontrakt misyjny się skończył. Wypełniłem czas, do którego się wewnętrznie i formalnie zobowiązałem. Nie potrafiłem zdobyć się na więcej hojności i powiedzieć im: jestem do waszej dyspozycji. Dziś mam poczucie, że nie spłaciłem do końca mojego misyjnego długu, nie odwdzięczyłem się dobrze za to wszystko czego mnie nauczyli moi parafianie.

A czego mnie nauczyli? Nieustannie ćwiczyli mnie w cierpliwości. Spóźnianie się jest domeną Latynosów. Ale zarażali mnie entuzjazmem. Miałem szczęście trafić do parafii prowadzonej wcześniej przez ojców jezuitów. Oni nauczyli ludzi odpowiedzialności za parafię. Ekipa ponad 40 osób pracowała na rzecz parafii na zasadzie wolontariatu.
Słodką ceną za tę pomoc było ich prawo do plebanii. Mogli tam wchodzić o każdej porze dnia. Klucze nie były potrzebne, bo wszystko pozostawało otwarte. Kiedy na placu przed kościołem komuś wpadło do głowy, żeby wyzywać proboszcza od „ch..,” i od „k…”, bo był obcokrajowcem i nie pozwalał manipulować parafią dla celów politycznych, od razu podniosła się grupa osób, które grzecznie, choć zdecydowanie odprowadziły agresorów do kąta.
Kiedy w innej sytuacji, aczkolwiek z podobnych powodów, dostałem pozew do sądu, nie brakowało adwokatów, którzy skutecznie mnie wybronili. To były piękne relacje, piękne przyjaźnie, wyjątkowe chwile. Nie brakowało też momentów sprzeciwu ze strony parafian. Nigdy w Polsce nie usłyszałem tak nokautującej krytyki od najbliższych współpracowników jak w Boliwii. Czasami była to krytyka zasłużona, a niekiedy tylko urażona duma. W każdym razie miałem poczucie, że nasze relacje są prawdziwe, niemalowane.