Jeżeli odejście z parafii ma w Tobie budować pogardę dla ludzi, którzy w niej zostali, nie odchodź.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
O churchingu mogłabym długo. Nie od dziś raczę znajomych swoim małym odkryciem, że miasto, w którym najlepiej byłoby mi mieszkać, musiałoby liczyć sobie kościoły w tysiącach (i to od dwóch w górę, jeżeli zostać miałabym na całe życie). Jedni bowiem uzależnieni są od książek, jeszcze inni kolekcjonują buty, ja chodzę po kościołach.
Co innego jednak stukając od kruchty do kruchty, czerpać z energii niejednego sakralnego miejsca, by potem grzecznie i posłusznie wracać do swojego kościoła, co innego – gdy ucieczkę z parafii fundujemy sobie na dłuższą (również w sensie odległości od domu) metę.
Naczelnych powodów do niedzielnych emigracji bywa mniej więcej tyle, ile parafian (za chwilę postaramy się wymienić choćby kilka z nich). Portret churchingowca jest zaś niezmiennie taki sam. To albo wykształcony, zazwyczaj młody, świadomy inteligent. Albo wrzucony na głęboką wodę życia w obcym mieście – student. A bywa, że i jedno, i drugie.
Zwolenników przybywa z każdym kościelnym dzwonkiem, zwłaszcza, że jest o co walczyć. Inny kościół to nie tylko kazanie, głoszone przez dowolnie wybranego kaznodzieję (człowieka, którego po prostu mamy ochotę słuchać), ale też inne podejście do liturgii (churchingowcy deklarują często, że w ich rodzinnej parafii brakuje szacunku do niej, czasu na poszczególne elementy i troski w odprawianiu), odpowiedni terminarz mszy, śpiewy (te nie są przecież błahym dodatkiem) czy dostosowana do naszych preferencji grupa współbraci (ludzi, którzy energią i wrażliwością wpiszą się choćby częściowo w nasz sposób przeżywania Eucharystii).
Słysząc ostatni argument, na alarm uderzyć gotowi przeciwnicy churchingu. Otaczanie się stale tymi samymi ludźmi to przecież już tylko krok do utraty wrażliwości, patrzenia na innych z perspektywy bolesnych stereotypów czy do zaniku poczucia wspólnoty z miejscem zamieszkania.
Odejście z parafii nie musi jednak oznaczać braku identyfikacji z nią, obrażania się na nią, czy jakiegoś otwartego eksponowania niezadowolenia z proponowanych przez nią „usług”.
Wciąż można przecież przyjmować księdza po kolędzie (jeżeli zapyta o powód nieobecności, z szacunkiem mu go przedstawić) czy od czasu do czasu zaglądać do kościoła, żeby sprawdzić, czy czegoś nie potrzeba. Nie oznacza też popadania w skrajną elitarność. Nie żywimy urazy. Szanujemy cudze wybory i odmienną wrażliwość innych. Gnanie przed siebie, tam, gdzie nas poniesie, nie musi zaś od razu oznaczać kategorycznego poże-gnania.
Osobiście ideę churchingu wyobrażam sobie następująco: mam do wyboru cztery cukiernie, gdzie sprzedają wyśmienite ciasto, bez którego nie mogę obejść się w niedzielę, a które w każdej z nich kosztuje tyle samo. W dwóch z tych cukierni jednak obsługa jest tak nieprzyjemna, że już stojąc w progu mam ochotę obrócić się na pięcie.
Z kolei w następnej jest po prostu brudno. Wybieram więc czwartą cukiernię, w której wszystko jest takie, jak lubię, mimo że ciasto niczym się od innych nie różni. Nie obgaduję jednak pań z innych cukierni, nie przeklinam, kiedy je widzę, ale mówię im „dzień dobry”. Jeśli jednak zapytają, dlaczego nie przychodzę – otwarcie im to wytłumaczę.
To metaforyczne „mówienie dzień dobry” to dla mnie clue zagadnienia. Jeżeli odejście z parafii ma w Tobie budować pogardę dla ludzi, którzy w niej zostali, nie odchodź. Chodź tam dzień w dzień, aż w końcu zrozumiesz, że to nie Ty jesteś mądry, a oni są głupi. To są po prostu ludzie silni, którym szukanie lepszych form nie jest potrzebne do tak samo silnej wiary.
Żeby więc tej pogardy uniknąć, trzeba churchingować rozsądnie. Jak? Choćby raz na jakiś czas wyskakiwać z ulubionego kościoła do innych ulubionych (fajnie by było od niczego się nie uzależniać, żeby nie pomieszać sobie priorytetów, a na wakacjach w zabitej dechami wiosce nie mieć problemu z pójściem do kościoła, bo „nie ma tam dominikanów” albo „zamiast chóru śpiewa organista”).
Odwiedzić własną parafię, nawet jeśli na co dzień nie czujemy się w niej dobrze, też warto. Zamiłowanie do chodzenia do różnych kościołów jest trochę jak podróżowanie (w pewnym sensie wszędzie jest Twój dom, do którego tęsknisz, chociaż nie zawsze chcesz w nim zostać na stałe). I zawodzące przy akordeonowym akompaniamencie starsze panie czy ksiądz z zacięciem do kazań politycznych to jednak nie jacyś nierozumiejący prawdziwej istoty liturgii dewoci, ale… Twoja daleka rodzina.
Przeczytaj także: 4 powody, dla których lubię churching