Czyli Zeznanie Sroczki – Herszta Bandy.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Tak, przyznaję się, jestem bandytą o ksywie „Sroczka”. Razem z kolegami na Ochocie, przy ul. Szczęśliwickiej, w 1975 r. założyliśmy bandę „Urwiska”. Było nas czterech, dwóch Piotrków, Paweł i ja.
„Dyzio”, „Monter” i ja „Sroczka”. Ksywki drugiego Piotrka nie pamiętam. Była to przestępczość „dobrze zorganizowana” – obiady w domach i koniecznie powrót na Dobranockę.
Spotykaliśmy się za śmietnikiem przy domu Dyzia. By zająć się „bandyterką” trzeba najpierw było dotrzeć na miejsce kryjówki przez jezdnię i spojrzeć w prawo i w lewo jak kazały mamy.
Zakres zadań bandy „Urwiska” był prosty: dbanie o własny teren tj. kwadrat ulic Częstochowska i Szczęśliwicka, Rokossowska i Białobrzeska. Ponadto: zabawa w wojnę – czyli rekonstrukcja ulubionych scen z Czterech Pancernych, a także śledzenie dozorcy z naszej kamienicy z… niewiadomych powodów, ale chyba dlatego że nosił beret i dlatego wydawał nam się tajemniczy. Zasady były proste: Nie lubimy kotów! Wolimy gołębie! Nie trawimy starszych pań siedzących na ławce, bo nas gonią i uprawiają monitoring trzepaka.
Akcje kończyliśmy przed Dobranocką oglądaną wspólnie u mnie lub u Pawła.
Gang „Urwiska” miał na swym koncie parę przestępstw, do najgłośniejszych należało zbicie szyby na tablicy ogłoszeń osiedlowych. Zrobiliśmy to grając piłką na klatce schodowej Dyzia [niechcący]. Z reguły nie wypuszczaliśmy się na inne tereny, pilnując wpływów „Urwiska” na na naszym podwórku. Często też bawiliśmy się w przewracanki, takie swojskie, dziecięce MMA, czyli każdy na każdego. Nawet byłem w tym dobry, długi i chudy, wiłem się jak węgorz i jakoś wychodziłem na swoje. Nie wiem dlaczego, ale dobrze… dusiłem!
W rekonstrukcjach westernów i Czterech Pancernych też byliśmy nieźli, zawsze najpierw trzeba było ustalić kto jest kim, czyli kto jest Jankiem Kosem a kto Gustlikiem, na końcu zawsze zostawał Szarik do obsadzenia. Tę rolę dostawał często ktoś młodszy, spoza bandy – taki był warunek: chcesz się bawić? Aportuj i noś meldunki!
Ja zawsze chciałem być szeryfem, jednak miałem pewną przypadłość – uwielbiałem ginąć na różne sposoby. Generalnie chodziło mi o zejście bohaterskie i to najlepiej na początku. Były o to awantury w Bandzie, bo to bez sensu, żeby szeryf ginął od razu. Ginąłem więc parę razy. Co tam logika! Byliśmy wszak Bandą i to my ustalaliśmy reguły.
Wolałem jednak ginąć w zabawach z II Wojny, bo wtedy się dostawało serią i można było ułożyć fajną choreografię ginięcia. Prosiłem kolegów o długie serie z paru karabinów.
Banda „Urwiska” miała swoją „kutą” księgę zasad i praw. Zapisane było tam kto należy do „Urwiska” i kto jest naszym wrogiem.
Nie lubiliśmy dozorcy, bo podejrzewaliśmy go o… przemyt. Nie wiedzieliśmy co to znaczy, ale robiło to na nas wrażenie.
Jak mieliśmy parę groszy to kupowaliśmy oranżadę w proszku marki „Safari”, sypaliśmy sobie na dłoń i lizaliśmy cudowny, słodki, kwasek cytrynowy. Gdy ktoś podchodził i mówił: „Spóła” oznaczało to, że trzeba się podzielić.
Często też staliśmy na rogu i wyliśmy. Kiedyś moja mama spytała sąsiadki:
– Widziała pani mojego syna?
– Tak, stoi na rogu i wyje z kolegami.