Gdy zmarła moja mama, przez długi czas nie lubiłem chodzić na cmentarz. Grób rodzinny przykryty kamieniem, choć piękny, nigdy nie chciał mi się kojarzyć z brakiem obecności mamy. Denerwował mnie ten rytuał stawiania zniczy, kładzenia kwiatów, nie lubiłem tego, bo oznaczał dla mnie pogodzenie się z faktem odejścia mamy. Nie chciałem przyjąć, że Ona spoczywa tu gdzieś pomiędzy blokami.
Chciałem ją „pochować” na swój sposób, tak bym mógł swoje myśli kierować gdzieś indziej, w miejsce miłe i ważne dla niej. Dlatego zrobiłem coś innego, coś tak bardzo mojego, co pozwoliło mi mieć swoje magiczne miejsca związane z mamą i z pamięcią o Niej.
Od powojnia moja rodzina na wakacje jeździła do Ulanowa i na Zwolaki. Ulanów to miłe miasteczko w widłach Tanwi i Sanu, Zwolaki to mała miejscowość obok, położona w Lasach Janowskich. Mieszkała tam nasza ciocia Cyrylla Nowak, czyli ciocia Cyrysia. Wszystkie wakacje spędzaliśmy tam, bywało, że siedziałem u niej nawet dwa miesiące z dziadkiem, a mama czasami przyjeżdżała na trzy tygodnie. Uwielbiała to miejsce, piękne polany na rzeką Tanwią, dziewanny, pola i las. Mama w zasadzie kochała każdy las, ale ten ulanowski najbardziej. Tam zawsze odpoczywała i ładowała baterie na kolejny rok, jak to mówiła “słodkich zmagań”.
Dlatego latem, kilka miesięcy po jej śmierci, zabrałem parę jej rzeczy i razem z moją rodziną i Jaśkiem, przyjacielem mamy, który był z nią przez ostatnie lata, pojechaliśmy do Ulanowa.
Jej czapkę zawiesiłem wysoko na drzewie, wspiąłem się tam z bratem Karolkiem. Czapka zawisła na sośnie, parę metrów nad ziemią w Dolinie Wilczego Kła, tak to miejsce nazwał dziadek, a ja nawet to lubiłem, bo zawsze wydawało mi się takie indiańskie, jak z książek Maya.
Okulary mamy przyczepiłem na drzewie, ale już nad Tanwią, żeby mogła sobie popatrzeć na rzekę, którą tak kochała i na most między Zwolakami a Dąbrówką, gdzie chodziła, żeby popatrzeć na zachód słońca.
Jej zegarek, który jeszcze chodził, przypiąłem do pnia drzewa na wysokości paru metrów, żeby odmierzał czas Księżycowej Polanie [to kolejna nazwa dziadka]. To było miejsce, gdzie często jeździliśmy rowerami na pikniki.
Niedaleko był stary most, w jego poręczy nad strumykiem schowałem kalendarzyk mamy, ostatni kalendarzyk z zaznaczonymi datami, godzinami spotkań itp. Zapakowałem go do słoika i wepchnąłem dość głęboko, żeby został tam na lata.
A buty mojej mamy spłynęły Tanwią do Sanu, a potem do Wisły. Lubię marzyć, że płyną dalej i że zwiedzają świat.
Cały czas rodzinnie monitorujemy te miejsca. Czapka mamy ciągle wisi w koronie drzew, a najfajniejsze jest to, że ptaki zrobiły sobie w niej gniazdo i co roku rodzą się młode. Kalendarz został na moście, ale niestety nie mogliśmy znaleźć zegarka, mimo że zaznaczyłem drzewo. Okulary też zniknęły, może zardzewiały i spadły, gdy wiał wiatr na Tanwią.
Wierzę w to, że to są jej miejsca, jej ślady i jak myślę o niej to widzę spokojną Tanew i las, który kochała.
Czytaj także:
“Cały czas mieliśmy nadzieję na cud. Ale jej śmierć przyjęliśmy ze spokojem”. Historia małej Justynki
Czytaj także:
Śmierć, z której rodzi się życie… O śp. Agnieszce Pisuli – mamie 4 dzieci, lekarce – opowiada jej mąż
Czytaj także:
Czworaczki, których miało nie być, poszły do przedszkola