Moją wspólnotą jest Kościół. Po co przynależność do konkretnej grupy? – słyszę czasami. Proste. Na przykład po to, żeby wiedzieć, komu kroić cytrynę w plasterki, a komu wciskać ją prosto do herbaty.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Kościół w tramwaju, Kościół na mszy
Mniej więcej dwa lata temu, jeżdżąc co rano tą samą trzynastką, często widywałam mężczyznę z kilkuletnią córką. On w garniturze, ona na różowo, z plecakiem w księżniczki na kolanach. Obydwoje trochę przysypiali. Zawsze gdy mijaliśmy kapliczkę na Limanowskiego, mężczyzna robił znak krzyża. Nigdy nie zamieniliśmy słowa, czasem tylko uśmiech, jeśli siedzieliśmy naprzeciwko siebie. Nieważne, i tak obydwoje czuliśmy, że jesteśmy z jednej wspólnoty, gdy widziałam, jak on robi znak krzyża, a on widział, jak przeglądam w telefonie Pismo Święte. Była między nami więź.
Wspólnotowość Kościoła jako całości nie przejawia się tylko w sympatycznych, przelotnych spotkaniach z wierzącymi nieznajomymi. Najmocniej ujawnia się oczywiście podczas liturgii. Co nas wtedy podzieli? Gdy stajemy razem przed ołtarzem, możemy być sobie całkiem obcy, pochodzić z różnych państw i nie znać języków, w których mówimy, a mimo to bardzo prawdopodobne, że wszyscy poczujemy się u siebie. Bo dotkniemy sedna – wyznamy tę samą wiarę i przyjmiemy tego samego Jezusa.
Tylko że kiedyś trzeba wysiąść z tramwaju. A każda Eucharystia skończy się rozesłaniem.
Jak pokochać tłum?
Jezus zostawił jasne wskazanie: „Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali”. Mówił to do małej grupy, która od pewnego czasu żyła razem. I była zbiorem tak nieprawdopodobnie różnych osobowości, że tylko sam Bóg mógł wpaść na to, by spróbować je połączyć.
Apostołowie są niepewni, wybuchowi, kłócą się o to, kto z nich jest największy i zasadniczo niewiele rozumieją z nauk Mistrza. A On nie ułatwia. Zaprosić jednego ze znienawidzonych wtedy celników? Nie objawiać wszystkiego wszystkim, tylko wyróżnić trzy osoby, które zobaczą więcej cudów niż inni? Proszę bardzo. A pod koniec ziemskiej misji umyć apostołom nogi i powiedzieć wprost, że od teraz powinni umywać nogi sobie nawzajem. Że ludzie mają rozpoznawać ich w świecie, jako Jego uczniów, po ofiarnej miłości, która jest między nimi.
Szczerze mówiąc, gdyby moją wspólnotą była wyłącznie wspólnota całego Kościoła, ten apel szybko zmieniłby się w abstrakcję. W podręczny słownik górnolotnych katolickich frazesów. Dopiero kiedy wchodzę do konkretnej grupy, a w niej stopniowo poznaję ludzi z całym ich pakietem cech, szczególnie tych trudnych, gdy pojawiają się problemy i próbujemy je razem rozwiązywać, gdy ujawniają się moje ograniczenia, gdy mogę dać coś z siebie albo gdy razem robimy coś dla innych – tak, wtedy mogę uczciwie przyznać, że rzeczywiście staram się spełniać wezwanie Jezusa.
Oczywiście, nie chodzi o to, żeby zamykać się we własnym gronie i tworzyć getta ludzi z danego miejsca albo skupionych wokół lidera czy duszpasterza. To byłaby już raczej sekta. Chodzi o praktykowanie miłości, które może powoli realizować się wobec konkretnych osób, a nie anonimowego tłumu.
Zresztą, izolowanie się od reszty świata odpada. Bo prawdziwa wspólnota nigdy długo nie usiedzi w miejscu. Jeśli jest skupiona na Jezusie, zaraz będzie ją gdzieś gnało, żeby nieść dalej to, co jej członkowie dostają podczas modlitwy i od siebie nawzajem – nagle będzie modlić się za innych, ewangelizować albo działać charytatywnie. Nie wytrzyma długo w stagnacji. Inaczej uschnie.
Po co mi wspólnota? Po co ja wspólnocie?
Co czwartek prowadzimy otwarte spotkania. Czasem jest konferencja, zawsze msza i wielbienie, raz w miesiącu adoracja w ciszy. Często można poprosić o modlitwę wstawienniczą. Pewnego kryzysowego razu nie daję rady. Bo Bóg kolejny dzień milczy. Odpuszczam. Uwielbianie teraz jest za trudne. Podchodzę do dwóch osób ze wspólnoty, mówię krótko co i jak. Niosą moją modlitwę. Kolega dzieli się kilkoma myślami. Następnego dnia dodaje jeszcze kilka. I zapewnia o wsparciu. Jakiś czas później wraca do tego i pyta, czy wszystko w porządku. Jego słowa okazały się prorocze. Sama nie wiem, czy ważniejsze jest to, czy jego dyskretna troska.
Po co mi wspólnota? Bo na wiarę w pojedynkę jestem za słaba. Jasne, że wszystko zaczyna się i kończy na osobistym spotkaniu z Jezusem. Ale jeśli mam wokół siebie ludzi, którzy na co dzień stawiają Go w centrum i próbują żyć według Jego Słowa, jeśli trwamy w przestrzeni sakramentów, Duch działa przez takie relacje. I dzięki nim buduje wiarę. A gdy pojawią się schody – bo pojawiają się zawsze – wsparcie od wspólnoty jest nieocenione. W bardzo prostych rzeczach. Modlitwa. Rozmowa. SMS. Materialna pomoc. Kawa bez cukru albo herbata z plasterkiem cytryny, bo tak właśnie lubię. W całej mojej słabości nagle czuję się o wiele mocniejsza.
Prawdziwa zabawa zaczyna się jednak wtedy, gdy pytanie o to, po co mi wspólnota zamienia się w inne: co ja mogę dać? I tak to się rozkręca, zupełnie naturalnie. Po prostu jesteśmy sobie nawzajem potrzebni. Czy to jest łatwe? I tak, i nie. Nie, bo czasem lęki, słabości czy wady wygrywają z nawet najlepszymi chęciami. Tak, bo chcemy Go naśladować, a pomaga nam w tym sam Duch.
Czy każdy musi być we wspólnocie?
Na pewno nie chodzi o to, żeby wszystkich namawiać do takiej samej wspólnoty. Kościół złożony wyłącznie z grup Odnowy albo kółek różańcowych byłby nieznośnie nudny! Ale, jak określił to czeski ksiądz, Tomáš Halík, Kościół jest jak pałac z nieskończoną liczbą komnat. W tym sensie byłaby to wspólnota wspólnot. Całość ogarniająca wszystkie członki w jedno Ciało.
Zmuszanie kogokolwiek do czegokolwiek mija się z celem. Możliwe, że komuś wystarczy na przykład podstawowa wspólnota – czyli rodzina. Kilkuosobowa, bezpieczna przestrzeń bycia ze sobą, modlitwy i dzielenia się wiarą? Super! Ale mimo wszystko, otwartość nie jest złym pomysłem. Bo może w parafii, nawet jeśli nie ma odrębnej wspólnoty, jest po prostu kilka takich rodzin? Albo gdzieś w okolicy jest grupa, która studiuje Słowo Boże, pomaga bezdomnym czy modli się charyzmatycznie?
Jeśli pojawia się nieśmiała myśl, że to chyba coś dla mnie, nie warto tego gasić. Lepiej spróbować. I pozwolić innym, żeby robili ci herbatę taką, jak lubisz.