Mogą wydawać się niepozorne, ale nie dajcie się zwieść. Coś, co w dzieciństwie wydawało nam się naturalną oczywistością, w dorosłym życiu okazuje się kamieniem węgielnym.
Mam różne wspomnienia z dzieciństwa. Lepsze, gorsze, bardziej i mniej traumatyczne. Ale mam też takie, którym z perspektywy od dawna pełnoletniej osoby nie mogę się nadziwić. To im zawdzięczam wiele dorosłych decyzji, z których jestem dumna.
Rozmawianie z przedmiotami
Nie ukrywam, nie brakowało mi nigdy wyobraźni, ale działała ona u mnie dość osobliwie. Gdyby nie serial o „Ani z Zielonego Wzgórza”, pewnie nie przyznałabym się do tego publicznie, ale w dzieciństwie przyjaźniłam się z oknem, szafą, biurkiem, zegarem, kanapą i prawdopodobnie jeszcze kilkoma innymi przedmiotami w moim pokoju.
Znałam się też z regałem i oknami w salonie, ale wiecie, relacje zza drzwi nie były już tak bliskie.
Kiedy zaczęłam nagrywać filmy na YouTube, historia zatoczyła koło. No tak. Dziś wiem, po co było mi opowiadanie wyimaginowanym postaciom o tym, co przeżyłam, albo… wyobraziłam sobie, że przeżyłam.
Siedzenie w ogrodzie
Od małego byłam domatorką. Uwielbiałam siedzieć w pokoju i czytać, ale mama wyganiała mnie latem na ustawową godzinę do ogrodu.
Dziś zazdroszczę samej sobie, że miałam duży ogród, pełen jabłoni i śliwek, z różanym kącikiem, polnymi kwiatami, rowerem i hamakiem, a do tego… czas, żeby zapomnieć w nim o Bożym świecie. I porozmawiać z wieloma „przyjaciółmi”, patrząc w niebo. Wtedy wyczekiwałam końca „siedzenia na polu”, co chwila dzwoniąc na domofon i upewniając się, czy czas już nie minął.

Zmuszona do obcowania z zielenią przez kilka sezonów zajmowałam się więc fryzjerstwem trawiastym. Każda kępka trawy była kolejnym klientem, a ja snułam poważne, stylistyczne plany na przyszłość. Mam dziwne wrażenie, że ten element miał duży wpływ na moją kobiecość. I niezależną drogę zawodową – zaraz po fryzjerce zostałam policjantką na rowerze.
Konto w Bibliotece Miejskiej
Szybko okazało się, że w naszej domowej (i tak rozległej) biblioteczce nie znajdę wszystkich wymarzonych pozycji. Mama mocno to odczuła (monologi kierowałam też do żywych ludzi) i zaprowadziła mnie do Biblioteki Miejskiej. Po kilku tygodniach zapisałam tam też moich dwóch braci. Nie mieli o tym pojęcia, ale potrzebowałam ich kont do wypożyczania większej ilości książek. Sami pomyślcie – 4 książki na tydzień? Zanudziłabym się, czytając tak mało.
W ciągu kilku miesięcy poznałam szereg powieści Astrid Lindgren, „Mikołajka” René Goscinnego (kolejną tak zabawną książką była dla mnie dopiero „Ferdydurke”) i wszystkie dostępne dziewczęce serie – od „Ani z Zielonego Wzgórza”, przez „Emilkę ze Srebrnego Nowiu”, po mój ukochany „Domek na prerii”.
Czytaj także:
4 cechy Ani Shirley, z których nie warto wyrastać
Czytanie książek miało jednak swoje konsekwencje. Przez dwa lata męczyłam mamę o upieczenie świńskiego ogona, który Laura ze wspomnianego „Domku na prerii” uważała za największy przysmak. Na prerii. W drugiej połowie XIX wieku. Z dzisiejszej perspektywy koszty wydają się jednak znośne, a ja zamiast na kuchnię, postawiłam na słowa.
Gra na pianinie
W pierwszy dzień wakacji (nudnego i dłużącego się w nieskończoność czasu, którego szczerze nie cierpiałam) – po I klasie podstawówki – mama zapytała mnie i moich młodszych braci, czy chcemy nauczyć się grać na pianinie. Wielki instrument od jakiegoś czasu stał w pokoju chłopców. Odpowiedź była oczywista.
Małymi i naturalnymi krokami od niewinnych lekcji pianina, a potem teorii muzyki i pierwszych koncertów na rynku miasta dostałam się do szkoły muzycznej. Nie jestem pianistką, ale do dziś, żeby przenieść się na inny kontynent, wystarczą mi nuty i instrument.
Co więcej, dzięki pierwszym spotkaniom z czarno-białymi klawiszami, uczenie się nowych rzeczy jest dla mnie naturalne. Nie oczekuję, że od razu muszą mi one wychodzić. Wystarczy, że cieszą.
Wycinanki z mamą
Mama regularnie wymyślała nam różne kreatywne zajęcia. Wysypywała na stół masę skrawków wzorzystych materiałów i kolorowych papierków, przynosiła kleje, nożyczki, ołówki i kredki, i… każdy zatapiał się w swojej pracy. Ja wyklejałam księżniczki, chłopcy rycerzy i smoki. Czasem tworzyliśmy dla siebie przebrania, laurki, urodzinowe obrazki.
Mieliśmy też wielką białą ścianę, po której mogliśmy malować. Była na niej łąka, dziesiątki zwierzaków, tęcza, słońce i nieskończona ilość abstrakcyjnych bazgrołów. Czasem zastanawiam się, jakim cudem żadne z nas nie zostało artystą.
Może dlatego, że wybraliśmy zawody, które łączą wyobraźnię z logiką?
Moi bracia
Ten punkt jest tutaj najważniejszy i specjalnie zostawiłam go na deser. Moje dzieciństwo nigdy nie byłoby tak szczęśliwe, gdyby nie moi bracia. Miłość i nienawiść, wsparcie i bijatyki, zewnętrzna solidarność i wewnętrzne porachunki – w trójkę całkiem nieźle nauczyliśmy się życia. Kiedy dorośliśmy, dołączył do nas jeszcze jeden mały brat, którego z okazji Dnia Dziecka (i siódmych urodzin) obsypiemy prezentami, wyściskami, wygilgotamy i uroczyście zjemy mu cały tort.
Chociaż lubię siedzieć w swoim wewnętrznym świecie, moje rodzeństwo pokazuje mi, co tak naprawdę jest w życiu najpiękniejsze. Żadna książka ani samotna wyprawa nie zastąpią jednego wspólnego, braterskiego spaceru.
To dzięki nim nie mam wątpliwości, co dla dziecka naprawdę ma znaczenie. I wiecie co? Szukałam, ale nie da się tego kupić w żadnym sklepie.
Czytaj także:
Trzy dychy na karku, a Ty płaczesz na bajce?! Znakomicie!