Aleteia logoAleteia logoAleteia
czwartek 28/03/2024 |
Wielki Czwartek
Aleteia logo
Sztuka i podróże
separateurCreated with Sketch.

Rzeka Nam Ou w Laosie – tutaj toczy się życie

Rzeka Nam Ou w Laosie – tutaj toczy się życie

fot. Stefan Czerniecki

Stefan Czerniecki - 18.08.17

Tutaj, w Laosie, rzeka to podstawowe środowisko człowieka. To w niej zanurzeni po kolana mężczyźni spędzają połowę dnia. To w niej pracują. W niej się myją. W niej szukają żywności.
Wielki Post to czas modlitwy i ofiary.
Pomóż nam, abyśmy mogli służyć Ci
w tym szczególnym okresie
Wesprzyj nas

Łódka ma dobre osiem metrów długości. No, może dziesięć. Jest w dodatku bardzo wąska. Z ulokowanymi w poprzek drewnianymi dechami. To siedziska. Mieszczą po trzy osoby każda. Osoby – warto to dodać – siedzące w dość dużym ścisku.

Teoretycznie więc lepiej być przy burcie. Ale tutaj z kolei… Ten chybot… Co tu wiele ukrywać – ta łódeczka to nie jest najstabilniejszy środek transportu, jaki w życiu spotkałem. Każda kolejna fala wprowadza kadłub w niebezpieczne kołysanie. Z przodu zaś niewielka kabinka z pękniętą na pół szybką. I skośnooki starzec w czarnej kurtce. Żujący gumę. Jakby zupełnie nieobecny. W naszą stronę zerknął tylko raz. Gdy jego kumpel z imitacji portu w laotańskim Luang Prabang przyprowadził „jakichś białych chcących znaleźć transport w górę Mekongu”.




Czytaj także:
Tajlandia. Nieziemski off-road na skuterze

– To ci – myślę siebie, że w sumie to dobrze, iż nasze przekazywanie pod opiekę kapitana odbywało się bez zbędnych ceregieli. Nie lubię, będąc w egzotyce, czuć się wyróżniany tylko dlatego, że jestem biały i z tego tytułu powinienem mieć pieniądze. A takie „wyróżnianie” ze względu na kolor skóry jest tu raczej nagminne. Tym razem jednak było inaczej. Zostaliśmy po prostu sucho przedstawieni. Bez zbędnych emisji i ceregieli. Świetnie. Jak swoi.

– W porządku. Wchodźcie na pokład – powitał nas starzec.

– Jedno pytanko tylko na początek – zaczął mój Bartek. – Nasza koleżanka chciałaby dostać jakiś kapok. Boi się wody. Czy będzie możli…

– Będzie, wchodźcie. Nie mamy czasu – przerwał oschle kapitan.

Nie ma co. Narzekać nie będziemy. Kapitan może i nieco oschły, ale wygląda na prawdziwego rzecznego zawadiakę. Kapok się znajdzie. Za kilkanaście minut. Pan nas jedynie wyczekiwał. Przyjmujemy jego zasady gry. On tu rządzi. To jego łajba.

Mieliśmy w końcu do wyboru jeszcze jedną opcję transportu. Połowę planowanej trasy można przecież pokonać tutejszym busikiem. To by było jednak nazbyt „po europejsku”. Dziwnie. Z moich obserwacji tutaj się tak po prostu nie podróżuje. Bo od czego byłaby w tej sytuacji rzeka? I to wcale nie mała. Dziewiąta pod względem długości na świecie. W dodatku pełna dorzeczy.




Czytaj także:
Mierzeja Wiślana – największy polski brodzik

To fakt. Gdy spojrzymy na mapę, odniesiemy wrażenie, że dorzecze Mekongu to taki układ krwionośny całej Azji Południowo-wschodniej. Mnóstwo dopływów, małych źródełek, odnóg, starorzeczy. Za chwilę wpłyniemy w jedną z rzek doń wpadających. Wpłyniemy w Nam Ou.

Nie będę ukrywał. Póki co krajobraz nie powala. Ot, nagie stoki porośnięte pojedynczymi drzewami. Kilka łodzi zacumowanych u piaszczystych skarp. Do tego te słynne wschodnioazjatyckie niebo. Permanentnie pokryte delikatną smugą ledwie widocznej mgiełki. Nuda. Po chwili na horyzoncie widać jakiś ruch. Coś się zmienia. Pojawiają się tratwy. Drewniane platforemki konstrukcją przypominające leśne szałasy. I mnóstwo postaci. Rzeka przybiera na sile. Nasz kapitan zupełnie nie wydaje się tym przejmować.

Najprawdopodobniej robi tę trasę kilka razy w tygodniu. Nasza łódź coraz intensywniej walczy z naporem kolejnych bystrzy, przez które przychodzi nam się przeprawiać. Gdzieniegdzie woda przelewa się przez burtę. Skośnooki starzec pokonuje jednak i tę przeszkodę. Po kilku chwilach jesteśmy już na spokojniejszym odcinku.

Teraz można się przyjrzeć mijanym postaciom na dryfujących tratwach. To poławiacze metali szlachetnych. Część stoi po pas w wodzie. Część na wspomnianych platformach. Widok, jaki pojawił się przed nami tak znienacka, przypomina raczej jakiś gigantyczny bazar na wodzie. Ktoś kogoś pogania. Ktoś krzyczy. Panowie kręcą jakąś imitacją gigantycznej korby. Walka z żywiołem. Pościg z czasem. Wola przetrwania. Większość z poławiaczy, pochłonięta pracą, nie zauważa nawet, jak blisko podpływamy.

Wierzcie mi. Ta scena jawi się w tej chwili iście bajkowo. Oto pośrodku dzikiej szerokiej rzeki multi-kolorowa plama. Plama poruszających się niczym w ukropie ludzie. Opatulonych w charakterystyczne azjatyckie kapelusze. Laotańczycy pojawili się nam niemal spod ziemi. Nie spodziewałem się zobaczyć dziś nikogo więcej poza naszym kapitanem i kilkorgiem współpasażerów.

Od razu nasuwają się refleksje. Zabawne, jak w niektórych regionach świata rzeka nadal współegzystuje z ludzkimi potrzebami. Mam nieodparte ważenie, że w Europie już dawno o tym zapomnieliśmy. O naszych rzekach przypominamy sobie przy okazji powodzi, bądź jeśli mamy szczęście znać jakiś przyjemny odcinek ze zdatną do kąpieli wodą. Albo latem, gdy po Wiśle można popływać turystyczną barką.

Tutaj, w Laosie, rzeka to podstawowe środowisko człowieka. To w niej zanurzeni po kolana mężczyźni spędzają połowę dnia. To w niej pracują. W niej się myją. W niej szukają żywności.

Skośnookie staruszki w chustach opatulających ich głowy. Niezwykle dzielne kobiety pokonujące co dzień strome brzegi Nam Ou – tylko po to, by zrobić pranie. Cierpliwi mężczyźni naprawiający sieci, by po wszystkim wypłynąć znów na łowy. Wreszcie, urocze dzieci pomagające rodzicom w pracy. Kolorowy rozgardiasz wybrzeża. Pomiędzy rozłożonymi na brzegu chustami biegające maluchy. A wszystko na tle niemych, zielonych kolosów – pokrytych laotańską dżunglą pagórów Pha Dok Mai, Phou Pha Nok, Pha Teung…

Coś mi się wydaje, że na długo zapamiętam ten spływ.




Czytaj także:
Tajlandia: seksturystyka przyciąga tu tysiące turystów

Modlitwa dnia
Dziś świętujemy...





Top 10
Zobacz więcej
Newsletter
Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail