Fakt, że mój tekst został odebrany jako atak to kolejny dowód na to, że nie tylko nie potrafimy rozmawiać. My nie potrafimy w tą rozmowę nawet uwierzyć.
Kiedy byłam mała i przekomarzałam się z braćmi, zatykałam sobie uszy, zamykałam oczy i krzyczałam „nie, nie, nie!”. Tak, żeby nie dopuścić ich do głosu.Albo chociaż nie słyszeć.
W wolnych chwilach biliśmy się. Kiedy walka dotyczyła tak szlachetnego gadżetu jak telewizyjny pilot, wstępowały we mnie nadludzkie siły. A trzeba wiedzieć, że byłam mistrzynią bolesnego ciągnięcia za włosy.
O tak, czasami naprawdę marzyłam o byciu jedynaczką. Miałabym wtedy wreszcie święty spokój.
Ostatnio zobaczyłam jednak nasze domowe wojny w zupełnie nowym świetle.
Hipokryzja uświadomiona
W zeszłym tygodniu opowiedziałam o moim pierwszym udziale we mszy trydenckiej. Pominęłam aspekt liturgiczny i duchowy, bo nie one były dla mnie blokadą. Blokadą był dla mnie lęk przed środowiskiem, który znałam wyłącznie z internetowego hejtu i życiowej hipokryzji. Niestety.

Czytaj także:
Jola Szymańska: Trudne pytania, które zadałam sobie na mszy trydenckiej
Niestety, bo szczerze nad tym ubolewam. W tekście piszę o tym, że chcę zrozumieć. Że przyznaję, że sama w głowie stworzyłam sobie tradsowe pudełko z tektury i wrzucam do niego wirtualnych ludzików, którzy sieją zamęt. Bo to proste. I pomaga.
Głupio było mi się do tego przyznać. Chciałabym być mądrzejsza i nie wkładać ludzi w szufladki, ale sama się na tym złapałam. Pozbierałam więc w sobie garść odwagi cywilnej i napisałam, jak jest.
Hejt i szuflady
Dzięki Bogu oprócz zderzenia ze ścianą złości i niezrozumienia, odezwało się do mnie kilka osób, które chciały porozmawiać. Co więcej, te rozmowy były tak mądre, ubogacające i uspokajające, że wróciła do mnie cicha myśl, którą podczas samej mszy przyćmiły obawy.
Myśl o tym, że tradycyjna duchowość jest piękna.
I nigdy nie zasłużyła sobie na utożsamianie jej z wyniosłością, nienawiścią czy szyderstwem.
Bo piękne jest proponowanie pomocy w zrozumieniu, zadawanie pytań o to, co niejasne, cierpliwość. I czas.
Dwa fronty jednego Królestwa
Porządny kawał nadziei płynie też z tekstu Aleksandra Barszczewskiego na Misyjne.pl (pod bardzo pochlebiającym mi tytułem). Autor artykułu i moi rozmówcy zgadzają się m.in. co do powagi problemu „tradycjonalistycznego” hejtu.
Nie wiem dlaczego nienawiść rozwinęła się po takiej a nie innej stronie internetu. Może to kwestia spolaryzowanych katolickich mediów, może zbyt prostych odpowiedzi na pytania, które wymagają refleksji. Może zwykła ludzka niedojrzałość.
Fakt faktem „w starciu z nimi [hejterami] nawet Jezus jest modernistycznym heretykiem i faryzeuszem” – jak otwarcie pisze Barszczewski, również tradycjonalista.
I chyba właśnie otwartość jest kolejnym słowem kluczem. Otwartość dobrze pojęta. Otwartość pragnąca wzrostu drugiego człowieka. Otwartość na naszą ludzką równość. Otwartość na dobre intencje.
Osobista skala
Rodząca się w różnych zakamarkach Kościoła niechęć nie narodziła się sama z siebie. Pomogliśmy jej w tym oceniając, odrzucając, wciskając się nawzajem w złowrogie szuflady.
A dziś nie potrafimy już nad nią zapanować.
Dobrze byłoby przestać się bić i wyrywać sobie włosy z głowy, a zacząć być bratem i siostrą. Na małą, osobistą skalę jest to możliwe.
A przecież to ta skala jest w chrześcijaństwie najważniejsza.

Czytaj także:
Louis de Funès – gorliwy katolik i tradycjonalista