Zaczęło się od dziadka Antoniego. Podobno głaskał mamę po sterczącym brzuchu i mówił: „Czuję, że to dziewczynka”. Nie zdążyliśmy się poznać.
Św. Antoni: patron rzeczy zagubionych
Do dziś jest mi trochę przykro, bo był podobno dziadkiem z prawdziwego zdarzenia. Nosił siwą brodę, pachniał miodem i znał się na kawałach.

Czytaj także:
O dobrego narzeczonego, dobrą narzeczoną. Specjalna modlitwa o wstawiennictwo św. Antoniego
Wiedziałam, że miał szczególnego patrona i chyba dlatego tak bardzo polubiłam krótką modlitwę, którą odmawiało się w domu, gdy zginęły klucze albo paszport:
Święty Antoni padewski, wybawicielu niebieski, niech się spełni wola Twoja, niech się znajdzie zguba moja.
I tak szliśmy sobie z Antonim przez życie. Gdy tylko słyszałam, że komuś coś zginęło, uśmiechałam się pod nosem, pytając: „Załatwić ci?”. A potem oddalałam się na chwilę i modlitewnie szarpałam Antoniego za rękaw. Głupio mi czasem było, że zawracałam mu głowę błahostkami, ale on chyba się cieszy, gdy ma pełne ręce roboty.
Dawno już przestałam wierzyć w przypadki
Pewnego dnia dowiedziałam się, że uniwersytet przyznał mi stypendium w Rzymie. Zaraz potem, zupełnie nagle, dostałam wiadomość, że… zwolniło się jedno miejsce w Padwie. Miałam parę dni na podjęcie decyzji. Usiadłam w kościelnej ławce i zatopiłam się w przedeucharystycznej ciszy.
Otworzyłam oczy. Tuż przede mną leżał obrazek z Antonim. Kilka godzin później byłam jeszcze na Jasnej Górze. Zapomniałam, że i tam mój święty ma swoje miejsce, na które – oczywiście – nieświadomie wpadłam. Cóż, dawno już przestałam wierzyć w przypadki.
Potem sprawy toczyły się bardzo szybko. Sam dojazd do Padwy – częściowo autostopem, w skrzyni starego ducato z Brazylijczykami – był przykładem dobrego humoru Antoniego. Kiedy w końcu dotarłam do bazyliki i przyłożyłam dłoń do marmurowej płyty jego grobu, która podobno nigdy nie stygnie, powiedziałam mu: przywlokłeś mnie tutaj, to teraz się o mnie martw.

Czytaj także:
Modlitwa-egzorcyzm św. Antoniego
Św. Antoni: młot na heretyków
Martwił się, a jakże. Postawił na mojej drodze polskiego franciszkanina, który regularnie upewniał się, czy aby na pewno mam co jeść, a potem zaproponował mi wspólne tworzenie przewodnika po jednej z padewskich kaplic. Antoni znajdował mi też kierowców (i to nie byle jakich!) podczas autostopowych eskapad. Albo bezpieczne ławki, kiedy trzeba było zasnąć pod chmurką.
W końcu zabrał mnie też na szczególną pielgrzymkę. Szłam drogą, którą przemierzył w dniu swojej śmierci. Dokładnie tak samo, jak on – w czerwcowym deszczu, o drugiej w nocy, 25 kilometrów.
Kochany Antoni! Nie mogę się doczekać naszego spotkania. Postaram się zabrać ze sobą nitkę, żeby zacerować Ci w habicie dziury, które masz od mojego modlitewnego szarpania. Zanim jednak rzucę Ci się na szyję, spraw proszę, żebym nie gubiła się za często po drodze. I podziel się ze mną odrobiną swojej genialnej pamięci, dobrze? A gdy zajdzie taka potrzeba, szturchnij mnie mocno i postaw do pionu. Wiem, że potrafisz. Nie bez powodu chyba nazywano Cię młotem na heretyków? Amen.