Odruch oddawania Bogu wszystkiego, co trudne trzeba włożyć do przegródki podpisanej „Bezwarunkowe”. Bez tego będziemy zaledwie prężyć bicepsy przed lustrem albo użalać się nad swoją niemocą.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Katolickie skupienie na tym, co złe
Ostatnio parę razy zdarzyło mi się znaleźć w szerszym gronie katolików, którzy relacjonowali przeżycia z całego miesiąca. Opowiadali, jak każde z wydarzeń wpłynęło na ich spojrzenie na wiarę. Im więcej było tych doświadczeń, tym więcej samokrytyki, biczowania się, czy wyrzucania sobie tego, co się nie udało.
Każdy był wtedy najgorszy, słaby, niedobry, beznadziejny. Ktoś próbował – ale nie potrafił – wybaczyć, więc czuł się niegodny wszelkiego zrozumienia. Ktoś inny nie był miły tak bardzo, jak się starał – on też stawiał się na końcu kolejki najgorszych grzeszników.
Czytaj także:
Jezu, co Ty o mnie myślisz? Odpowiedź roztapia serce
Z jednej strony całkowicie to podejście rozumiem. Chcemy być wobec Boga fair, kochamy Go, więc się staramy. Jesteśmy świadomi swoich słabości i chcemy się poprawiać. Z drugiej jednak strony miałam ochotę krzyknąć: przecież wszyscy jesteśmy ludźmi. Co z tego, że wam nie wyszło? Liczy się, że próbowaliście coś zmienić!
Takie myślenie to nieustanna gonitwa za własnym ogonem. Za organiczną potrzebą zasłużenia na coś, co od fundamentu jest bezwarunkowe.
Błędne koło samonaprawiania
Często próbujemy wtedy robić z siebie superbohaterów. Wmawiając sobie, że nic nie czujemy, że jesteśmy silniejsi, niż nam się wydaje, chcemy zmusić się, żeby wybaczyć ludziom, którzy zrobili nam wielkie świństwa. Ojcom alkoholikom, rówieśnikom prześladowcom, czy – dajmy na to – nieuczciwym współpracownikom.
Gimnastykujemy się, żeby zrobić to na wszystkie sposoby, a kiedy się nie udaje, obwiniamy się, że jesteśmy za słabi i ulegamy innym pokusom. Od tego momentu coraz trudniej jest wyjść z błędnego koła. Poczucie winy generuje chęć naprawy – a naprawianie ciągle się nie udaje.
Co zatem zrobić, żeby w tę pułapkę nie wpadać?
Przede wszystkim: Boża łaska
Trzeba sobie przypomnieć, że to Bóg w tej relacji jest tym, który daje siłę. A jedyne, czego oczekuje, żeby móc zacząć działać, to nasze chęci. Że naprawdę jedyne, czego potrzeba, to żebyśmy przestali prężyć muskuły. Przestali łudzić się, że skoro tak bardzo chcemy wybaczyć lub kochać, zrobimy to sami siłą woli czy wytężaniem umysłu.
Trzeba myślenie o Bogu zacząć od Jego łaski. Sami tego nie zrobimy. Zrobi to za nas (w nas) Bóg, jeśli oddamy mu stery.
Chrześcijaństwo to nie jest bowiem relacja z zajęć fitnessu, gdzie sadystyczny trener gardłowym głosem nawołuje do działania i z rozkoszą patrzy, jak się pocimy. To raczej spotkanie z Kimś zaangażowanym w stylu: „Chce pani, żebym umówił panią na ten wywiad? Proszę tylko potwierdzić, a zaraz się załatwi”.
Tym samym mówienie o konieczności postępowania dobrze, bez wspominania o Bożej łasce, to nie tylko kompletna pomyłka, ale i zachęta do bezskutecznego masochizmu.
Czytaj także:
Jezus dostaje to od niewielu osób…
Bogu wystarczy, żebyś chciał
Do dziś pamiętam, jak przerażona podczas pewnej modlitwy wstawienniczej usłyszałam, że żeby iść z moim życiem jakkolwiek do przodu, muszę z miejsca wszystkim wybaczyć. Propozycja spotkała się wszak z moim duchowym murem. Może i bym chciała, ale przecież nie potrafię. Jestem zbyt słabym człowiekiem, żeby na pstryknięcie palcem wymazać wszystko, co do dziś w dorosłym życiu ciągnie się za mną, jak mokre ślady na śniegu.
„Jasne – odpowiedziała na moje jęki prowadząca modlitwę. – Ale Bogu wystarczy, żebyś chciała, nie musisz niczego umieć”. I kazała powtarzać za sobą: „Twoją mocą w moim sercu stwórz dla niej/niego przebaczenie”.
Cały ciężar odszedł. Wystarczyło zaufać, że to wybaczenie przyjdzie i będzie szczere. A kiedy i gdzie? To już zupełnie nie moje zmartwienie.
Bóg mówi: Jestem do twojej dyspozycji
W jednej z anegdot księdza Piotra Pawlukiewicza pojawiał się niewierzący pan, którego na łożu śmierci dopadł spowiednik.
– Żałujesz za grzechy?
– Nie – odpowiadał szczerze penitent.
– A żałujesz, że nie żałujesz?
– No jasne!
I to wystarczyło, żeby być rozgrzeszonym.
To brzmi banalnie, ale w praktyce banalne nie jest. Wychowywani od zawsze na uczynne dzieci ułożonych rodziców, świetnie (i dumnie) czujemy się w roli tych, którzy coś dają, działają, robią. Przyjmowanie pomocy – to coś, co ciężko nam przetrawić.
Jednak odruch oddawania Bogu wszystkiego, co trudne, już na samym początku trzeba włożyć do przegródki podpisanej „Bezwarunkowe”. Bez niego będziemy prężyć bicepsy przed lustrem albo użalać się nad swoją niemocą i obwiniać o coś, co notabene tkwi w naszej naturze.
Nieświadomy egocentryzm szybko zastąpi miejsce zachwytu nad Bogiem, który kocha tak bardzo, że załatwi za nas wszystko niemożliwe. I który od lat nie może się zza tego lustra wydostać, by wysłać Ci komunikat: „Kocham cię takim, jakim cię stworzyłem. Jestem do twojej dyspozycji, jeśli tylko ty też chcesz kochać więcej”.
Czytaj także:
Moja mama umarła i zabrała cząstkę mnie. Dlaczego Bóg wtedy milczał?