Pewnie wystarczy, jeśli nikogo nie zabijemy, nie będziemy kradli, cudzołożyli. Pewnie wystarczy jeśli pójdziemy w niedzielę na Eucharystię, żeby „dzień święty święcić”. Tylko że w chrześcijaństwie nie chodzi o to, żeby wystarczyło.
Kiedy mój znajomy oprowadzał mnie po Londynie, w pewnym momencie wskazał mi na jeden ze sklepów i powiedział: „Jeśli chcesz tam coś kupić, to możesz to zrobić, ale nie pytaj o ceny. Jeśli pytasz o cenę, to znaczy, że cię nie stać na zakupy w tym sklepie. Nie możesz iść i myśleć o tym, czy ci wystarczy pieniędzy na koncie. Musisz mieć ich tyle, żeby przyłożyć kartę, wziąć towar i wyjść”. Przypomniałem to sobie w kontekście dzisiejszej Ewangelii i sposobu przeżywania chrześcijaństwa, do którego nas zaprasza.
Zaproszenie od Jezusa
Pewien człowiek przyszedł do Jezusa i zapytał Go: „Nauczycielu dobry, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?”. Wówczas pada odpowiedź: zachowuj przykazania. Był pobożnym, gorliwym Żydem, więc robił to od młodości. I już wydawało się, że można spokojnie wrócić do domu, ale Jezus powiedział coś jeszcze. Nie, nie dlatego, żeby skomplikować sprawę. Bóg nie jest wrednym typem, który ma potrzebę rzucać nam kłody pod nogi, żebyśmy zbyt łatwo nie dostali się do Królestwa Bożego.
Ewangelista podkreśla, że najpierw „spojrzał na niego z miłością” i dopiero wtedy powiedział, żeby sprzedał wszystko, rozdał ubogim i poszedł za Nim. Można było zostać na pierwszej odpowiedzi. To było wystarczające. Jezus jednak proponuje mu coś więcej. To nie jest wymóg, to jest zaproszenie.
Chrześcijaństwo pyta: co mogę dać z siebie?
Jest taka pokusa, żeby wiarę sprowadzić do pytania: co muszę, a czego mi nie wolno. Nie na tym jednak polega chrześcijaństwo. Gdyby chodziło tylko o wypełnianie przykazań, to wystarczyłoby, żebyśmy byli Żydami, bo one były już przed przyjściem Chrystusa. Pewnie wystarczy, jeśli nikogo nie zabijemy, nie będziemy kradli, cudzołożyli. Pewnie wystarczy jeśli pójdziemy w niedzielę na Eucharystię, żeby „dzień święty święcić”.
Tylko że w chrześcijaństwie nie chodzi o to, żeby wystarczyło. Chodzi o to, żeby kochać. Chrześcijaństwo, podobnie jak miłość, zadaje pytanie: co mogę dać z siebie, jak mogę być bardziej. Przecież Matka Teresa nie poszłaby na ulice Kalkuty, gdyby pytała się o to, co wystarczy. Chrześcijaństwo, do którego zaprosił ją Jezus, zaczęło się właśnie wtedy, kiedy przekroczyła to, co było wystarczające.
Żeby móc powiedzieć, że było się w oceanie, można stanąć na brzegu i zamoczyć w nim tylko stopę. A jednak Jezus mówi: „wypłyń na głębię”. Chrześcijaństwo wystarczające nie zmienia świata, nic do niego nie wnosi, nie pociąga, nie zmienia nawet nas samych. Bo takie chrześcijaństwo nie daje w ogóle posmaku Królestwa Bożego. To w sumie jest tylko jego podróbka.
Być może – tak jak człowiek z dzisiejszej Ewangelii – wracamy do swoich domów zasmuceni, rozczarowani, niespełnieni. On, choć po ludzku był bogaty, to jednak nie miał mentalności bogacza Królestwa Bożego. Bogacz Królestwa Bożego nie jest ciułaczem, jest rozrzutny. Dlatego właśnie dzisiejsza Ewangelia zaprasza nas do tego, żeby zerwać z mentalnością chrześcijaństwa wystarczającego i zrobić krok dalej, w stronę życia „bardziej”. Tam zaczyna się Ewangelia.
I czytanie: Mdr 7, 7-11
II czytanie: Hbr 4, 12-13
Ewangelia: Mk 10, 17-30

Czytaj także:
Aby Eucharystia była pełna i skuteczna, nie wystarczy komunia i adoracja

Czytaj także:
Jaki argument przekonał C.S. Lewisa do chrześcijaństwa?