separateurCreated with Sketch.

Ratownik medyczny został księdzem: W Kościele, jak w szpitalu, reanimujemy serca [rozmowa]

whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Dziś jestem księdzem. Ale gdybym widział, że czyjeś życie jest zagrożone, to w pierwszej kolejności zacząłbym od udzielenia pomocy typowo medycznej - mówi ks. Zbigniew Wojtysek.
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Katarzyna Szkarpetowska: Zanim wstąpił ksiądz do seminarium, pracował ksiądz jako ratownik medyczny. Skąd taki pomysł na życie?

Ks. Zbigniew Wojtysek: Pan Bóg pisze najciekawsze scenariusze. Myśli o kapłaństwie pojawiły się w mojej głowie już w liceum. Pamiętam, jak podczas balu studniówkowego koleżanka, która nagrywała pamiątkowy filmik, pytała nas o to, kim chcemy być w przyszłości, jaki pragniemy wykonywać zawód. Kiedy przyszła moja kolej, powiedziałem, że chciałbym zostać księdzem.

Koledzy i koleżanki byli, delikatnie mówiąc, zdziwieni. W konsternację wprawiłem również wychowawczynię, która zareagowała stanowczo: „Zbyszek, ty musisz być mężem, ojcem!”.

Po maturze nie poszedł ksiądz jednak do seminarium duchownego, a na studia.

Tak, dostałem się na ratownictwo medyczne na Śląskim Uniwersytecie Medycznym w Zabrzu. Powołanie to proces, myśl o kapłaństwie cały czas we mnie dojrzewała. Nigdy nie zapomnę, jak będąc na niedzielnym dyżurze – wtedy jeszcze studiowałem, byłem na trzecim roku – usłyszałem bicie kościelnych dzwonów, które zapraszały ludzi na mszę.

Zadałem sobie wtedy pytanie: gdzie jest moje miejsce – tutaj, w szpitalu, czy w kościele, przy ołtarzu? Takich sytuacji, pytań, które rodziły się w moim sercu, było więcej.

Częsta spowiedź święta, a także rozmowy ze wspaniałymi księżmi, których Pan Bóg stawiał na mojej drodze i którzy tym, jak żyją, pokazywali mi, że kapłaństwo ma sens, również przyczyniały się do tego, że coraz bardziej odkrywałem, co jest moim życiowym powołaniem.

Jako ratownik medyczny miał ksiądz styczność ze śmiercią. Jak ksiądz radził sobie z tym doświadczeniem od strony duchowej?

Były takie sytuacje, że na przykład pacjent, którego reanimowaliśmy na izbie przyjęć, umierał. Gdy miało miejsce wywożenie zwłok do prosektorium, modliłem się za duszę takiej osoby. Prosiłem Pana Boga o niebo dla niej. Dziś, jako kapłan, jestem wdzięczny Stwórcy, że wlewał wtedy w moje serce pragnienie modlitwy za zmarłych.

Jezus powiedział: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25,40). Czy pod koniec 24-godzinnego dyżuru ma się jeszcze ochotę i siłę, by szukać w człowieku chorym, cierpiącym, Jezusa?

Na pewno warto się starać. Zresztą do wszystkiego, co w życiu robimy, warto podchodzić z wiarą – w Jezusa i w to, że On ma moc przenikać i przemieniać naszą codzienność. Człowiek, któremu niesiemy pomoc czuje, czy idziemy do niego z miłością, czy z konieczności.

Pamiętam taką sytuację ze szpitala, a konkretnie z izby przyjęć. Mianowicie: miałem wykonać pacjentowi badanie EKG. Gdy chciałem zsunąć z jego nóg skarpetki, by na kostki założyć elektrody, stanowczo zaprotestował, powiedział: „Proszę nie zdejmować moich skarpet, mam brudne nogi”.

Przypomniał mi się wtedy fragment z Pisma Świętego, który zresztą potem umieściłem na obrazku prymicyjnym: „Jeżeli więc Ja, Pan i Nauczyciel, umyłem wam nogi, to i wyście powinni sobie nawzajem umywać nogi” (J 13,14).

Gdy później analizowałem tę sytuację, pojawiła się jeszcze jedna refleksja: że tak jak tamten mężczyzna nie chciał zdjąć skarpetek, ponieważ się wstydził, tak i my często nie chcemy pokazać Jezusowi naszego brudu, czyli grzechu. A przecież Chrystus wziął nasze winy na siebie. Gdy Szymon Piotr powiedział: „Nie, nigdy nie będziesz umywał mi nóg”, Jezus odparł: „Tego, co Ja czynię, ty teraz nie rozumiesz, ale później będziesz to wiedział” (por. J 13,6-7).

Czy były takie dyżury, które szczególnie utkwiły księdzu w pamięci?

Tak. Pamiętam na przykład wyjazd do człowieka porażonego prądem, miałem wtedy praktyki w pogotowiu w Częstochowie. Zatrzymanie akcji serca… Niestety, nie udało się tej osoby uratować. Któregoś razu byłem świadkiem wypadku z udziałem dziecka. Matka doznała takiego szoku, że szukała go wokół samochodu, tymczasem ono było w środku. Wtedy uświadomiłem sobie, w pewnym sensie poczułem na własnej skórze, czym jest szok powypadkowy.

Jak przeżywa się kapłaństwo, kiedy ratowało się człowieka porażonego prądem i dotknęło brudnych nóg bliźniego?

To trudne pytanie. Za każdym razem, kiedy np. czytam ewangelię o trędowatym, przypominają mi się pacjenci uzależnieni od alkoholu, bezdomni, którym jako ratownik udzielałem pomocy. Wiadomo, dziś jestem księdzem i moim zadaniem jest jednanie ludzi z Bogiem, przyprowadzanie ich do Jezusa, mówienie im o Jego miłości. Ale gdybym widział, że czyjeś życie jest zagrożone, gdybym był świadkiem jakiegoś nieszczęśliwego zdarzenia, to w pierwszej kolejności zacząłbym od udzielenia pomocy typowo medycznej.

Gdy w pierwsze piątki miesiąca odwiedzam chorych, to zdarza się, że podpowiem coś rodzinie w kwestii sprawowania opieki. Jeżeli widzę symptomy zbliżającej się śmierci, również mówię, że to jest moment, by modlić się, być przy tej osobie, trzymać ją za rękę… To trzymanie za rękę, z pozoru mało istotne, ma ogromne znaczenie. Jest potrzebne nie tylko umierającemu, ale też jego bliskim.

Na początku pandemii – dwa miesiące przed przyjęciem święceń kapłańskich –  zamieszkał ksiądz na kilka tygodni z podopiecznymi jednego z domów pomocy społecznej. Rozumiem, że taka była potrzeba, ale zapytam wprost: nie bał się ksiądz? Idąc do tego DPS-u, nie myślał: „Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją”?

To rzeczywiście był trudny czas, powiedziałbym nawet: czas próby. Po ludzku – bałem się, oczywiście, ale też dostrzegłem w tym wolę i prowadzenie Pana Boga. Byłem na praktykach diakońskich w parafii pw. św. Zygmunta w Częstochowie. Ze względu na wprowadzone obostrzenia odwołano spotkania działających przy parafii grup modlitewnych, msze święte sprawowane były z udziałem kilku wiernych. W pewnym momencie pożaliłem się: „Panie Jezu, miałem doświadczać, uczyć się bycia duszpasterzem, a tu nic się nie dzieje!”.

I wtedy zaczęło się dziać…

Oj, tak! (śmiech) Zadzwonił ksiądz z częstochowskiego oddziału Caritas i mówi: „Zbyszku, potrzebujemy kogoś do opieki nad chorymi, którzy zostali przetransportowani do naszego DPS-u. Są to pacjenci pochodzący z DPS-u, w którym u wielu podopiecznych stwierdzono koronawirusa i trzeba było rozdzielić chorych. Pomożesz?”.

Pogadałem z Jezusem, było trochę wewnętrznej walki, ale w końcu powiedziałem: „OK, przecież jestem powołany do służby, do mycia nóg. Panie Jezu, idę!”.

Na miejscu, oprócz mnie, posługiwali jeszcze ks. Marek i s. Renata, których cudownie wspominam. W trakcie okazało się, że jeden z pacjentów ma koronawirusa. Gdy dowiedziałem się o tym, lekko ugięły się pode mną nogi, ponieważ tym pacjentem był mężczyzna, którego wielokrotnie karmiłem. A my wtedy nie mieliśmy kombinezonów ochronnych, wszystkiego brakowało. Jedynymi środkami ochrony osobistej były rękawiczki i maseczki.

W międzyczasie również ks. Marek dostał gorączki, przewieziono go do szpitala. Zostałem skierowany na kwarantannę, s. Renata też. Zmieniła nas ekipa wspaniałych sióstr zakonnych. Dzięki Bogu nie zaraziłem się i w maju przyjąłem święcenia.

Kapłaństwo to piękna czy trudna droga?

I trudna, i piękna. Trudna, bo nie zawsze od razu widać owoce pracy duszpasterskiej. Piękna, bo wiem, że jestem na niej z Jezusem. Bardzo podobają mi się słowa papieża Franciszka, który Kościół porównał do szpitala polowego. Słabi, poranieni, pobici przez grzech potrzebujemy Chrystusa, który jest lekarstwem. Potrzebujemy przyjmować Go w Komunii Świętej, bo On, karmiąc nas Sobą, leczy nasze rany.

W Kościele, w tym szpitalu polowym, mamy sakrament pokuty, który reanimuje nasze serca, gdy te zatrzymują się pod wpływem grzechu. W formule rozgrzeszenia padają słowa: „...i zesłał Ducha Świętego na odpuszczenie grzechów...”.

Te słowa zawsze mnie wzruszają. Mocno wierzę w to, że obecny w Kościele Duch Święty jest jak respirator, który oddycha za nas, kiedy my, po ludzku, nie mamy już siły.