Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
– Bóg nie stracił dla nich miłości i On przychodzi do nas poprzez takie spotkania. Jemu chcemy oddać chwałę, a nie sobie – mówią państwo Andrzej i Gabriela Strączkowie.
Poznali się na spotkaniach oazowych, byli wtedy jeszcze nastolatkami. Chodzili po górach, śpiewali Niebieską sambę i snuli plany, aby jeździć po świecie na misje ewangelizacyjne. Przed ślubem marzyli o czwórce dzieci, a doczekali się szczęśliwej siódemki. Mieszkają w małej miejscowości na Śląsku, w Czyżowicach, niedaleko Wodzisławia Śląskiego. Od wielu lat włączają się w pracę misyjną na Wschodzie. "Kiedy oddaje się swoje życie Bogu, wtedy Bóg niczego nie zabiera" – mówią państwo Strączkowie.
Siła w poczuciu jedności
Posługa małżonków koncentruje się na pomocy rodzinom, małżeństwom, ewangelizacji oraz wsparciu osób, które są zagubione i doświadczone przez życie różnorodnymi trudnościami. Chcieli dzielić się z innymi Słowem Bożym, nieustannie poszukiwali drogi swojego powołania.
– Codziennie się modliliśmy i czuwaliśmy, a Słowo Boże nas prowadziło. Wiedzieliśmy, że Bóg nas wysłuchuje. On nas przygotowywał do misji ewangelizacyjnej na Wschodzie poprzez ewangelizację w Polsce, poprzez wierność na modlitwie i budowanie w nas nowej tożsamości – opowiada Aletei pani Gabriela.
Trudne sytuacje otwierały ich na głos Boga. - W prezencie ślubnym od jednego z koncelebransów, ks. Leszka Irka, weterana ruchu oazowego, przyjaciela ks. Franciszka Blachnickiego, otrzymaliśmy książkę. Opowiadała o sytuacji w powojennych Niemczech, które były zrujnowane w wyniku działań wojennych. Siostry zakonne, które opiekowały się sierotami, często prosiły Boga o małe cuda w codzienności. Walczyły o chleb dla dzieci i go otrzymywały, prosiły o cukierki dla maluchów. Chcieliśmy zobaczyć Boga, który działa, doświadczyć Jego obecności – tłumaczy pan Andrzej.
Bóg wskazał im Ukrainę
Pewnego dnia rodzina państwa Strączków wybrała się w Beskidy. Po drodze zepsuł im się samochód. Zatrzymali się na jednym z parkingów przy kościele. Kazanie głosił wtedy wikariusz z placówki w Moskwie. Małżonkowie słuchali świadectwa duchownego, który opowiadał o trudnych warunkach życia, ludziach, którzy byli spragnieni sakramentów i uczestnictwa w życiu Kościoła. To był znak z góry.
– Czuliśmy, że to jest to, co Bóg nam chce przekazać. Po wyjściu z kościoła zapytałam męża, czy czuje to, co ja. Odpowiedział tylko: nie mów nic. Staliśmy przed świątynią, a łzy ciekły nam po policzkach – wspomina pani Gabriela.
Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Na zakończenie spotkania rekolekcyjnego w Lanckoronie prowadzący zapytał, kto czuje się gotowy na to, aby wyjechać na misje i w ten sposób głosić Ewangelię. Państwo Strączkowie wyszli na środek.
Na misję w Ukrainie pierwszy pojechał pan Andrzej. Trafił do Krasiłowa.
– Poznałem ludzi, którzy byli za wiarę wyrzucani z pracy, prześladowani, a książeczki do nabożeństwa przepisywali ręcznie. Zobaczyłem ludzi spragnionych Boga, którzy przejechali nieraz ponad tysiąc kilometrów i wydali połowę swojej pensji, aby przyjechać na rekolekcje – mówi.
Ukraińskie ewangelizowanie
Podczas jednego z weekendów rekolekcyjnych podszedł do niego pewien mężczyzna. Był brudny, na rękach miał ślady od wkłuć po narkotykach. Nie chodził do kościoła, nie był nawet ochrzczony.
– Powtarzał, żebym dał mu Jezusa. Opowiedziałem mu o Bogu. Wraz z koleżanką położyliśmy na nim ręce i modliliśmy się. Wybuchł płaczem. Myśleliśmy, że zrobiliśmy mu coś złego. Poczuliśmy jednak Boży pokój w sercu. On się uspokoił i modlił się w różnych językach. Gdy po dwóch miesiącach spotkałem go ponownie, zupełnie go nie poznałem. Stanął przede mną przystojny młodzieniec, elegancko ubrany i radosny. Oznajmił, że działa obecnie w Kościele i pomaga narkomanom wyjść z nałogu – mówi pan Andrzej. – Bóg potrzebuje ludzkich rąk, aby działać. Jeśli zgodzimy się z Nim współpracować, to On nas może zainspirować do rzeczy wielkich – dodaje.
Pomoc uciekającym przed koszmarem wojny
Państwo Strączkowie przyznają, że od kilku lat na ziemiach wschodnich zachodzi ogromna przemiana duchowa. Zawiązują się wspólnoty chrześcijańskie, ludzie pragną obecności Boga w swoim życiu.
Kiedy wybuchła wojna w Ukrainie, ewangelizatorzy ruszyli z pomocą. Pan Andrzej został wolontariuszem na granicy. Wraz z żoną i przyjaciółmi ściągnęli do Czyżowic mamy z dziećmi. – Wiedzieliśmy, że musimy im pomóc, wziąć ich za rękę, czasem na ręce wziąć małe dziecko, wesprzeć ich, aby mogli na nowo poukładać swoje życie – podkreśla w rozmowie z Aleteią pan Andrzej.
Wolontariusze wynajęli pokój w hotelu, gdzie uchodźcy mogli odpocząć, umyć się i coś zjeść. – Nie wystarczy jedynie religijne doświadczenie. Potrzeba pomocnej dłoni, kromki chleba, ewangelicznych znaków ofiarności na rzecz drugiego człowieka. Robimy, to co trzeba, to, czego byśmy sami oczekiwali, będąc w podobnej do nich sytuacji – tłumaczą państwo Strączkowie.
"Najważniejsza jest relacja miłości"
Mówią, że przez ich dom przewinęło się kilkadziesiąt ukraińskich rodzin. Wiele z nich znalazło mieszkanie u członków stowarzyszenia Kahal, którego założycielami byli pani Gabriela i pan Andrzej.
U państwa Strączków zatrzymały się cztery rodziny: mamy z dziećmi i babcia. W ich domu, trzy razy w tygodniu, Polacy i Ukraińcy spotykają się na wspólnej modlitwie o pokój. Modlą się za tych, którzy pozostali w ogarniętym wojną kraju.
– Nazywają nas mamą i tatą, jakbyśmy mieli mało swoich dzieci – żartuje pan Andrzej. Małżonkowie opowiadają, że ich dom jest otwarty dla przyjaciół z Ukrainy. – Zapraszają nas do siebie. Dużo rozmawiamy, nieraz ocieramy im chusteczką łzy. Każde takie spotkanie jest potrzebne.
– Ta wojna nie wybuchła z winy Pana Boga, wiemy też, że On nie stracił do nich miłości. Cały dramat nie jest z woli Pana Boga. Wsparcie materialne i emocjonalne jest ważne, ale ważniejsza jest relacja miłości. Pomagając osobom uciekającym z Ukrainy, robimy to z miłości do Jezusa. Jemu chcemy oddać chwałę, a nie sobie – mówią ewangelizatorzy.