Katarzyna Szkarpetowska: Jak pan wspomina dzieciństwo pod kątem wiary?
Damian Lipczyński*: Wychowałem się rodzinie, w której wiara nie grała pierwszych skrzypiec. Owszem, siadaliśmy razem przy świątecznym stole, w Wigilię dzieliliśmy się opłatkiem, a w Wielkanoc jajeczkiem, ale do kościoła raczej nie chodziliśmy. Zostałem ochrzczony, jednak do Pierwszej Komunii Świętej już nie przystąpiłem.
Gdy miałem sześć lat, wraz z rodzicami, trafiłem do sekty. Spędziliśmy w niej półtora roku. Ostatecznie, po licznych perturbacjach, udało nam się stamtąd wyrwać i wrócić do domu. Mimo że byłem dzieckiem, czas spędzony w sekcie mocno wpłynął na moje postrzeganie Boga i świata. Gdy poszedłem do szkoły, rodzice oznajmili mi, że sam mogę zdecydować, czy chcę uczęszczać na lekcje religii, czy nie. Atrakcyjne oczywiście wydało mi się niechodzenie na katechezę.
Jako młody chłopak patrzył pan na Kościół i księży z dezaprobatą, żeby nie powiedzieć: spod byka.
Mieszkałem wtedy w małym mieście. Obracałem się w środowisku kibicowskim, w którym prawo siły i używki były mile widziane. W tym środowisku byli też ministranci i lektorzy. Służba przy ołtarzu nie powodowała, że stronili od wspomnianych używek, nie widziałem jakościowej różnicy pomiędzy ich życiem a moim.
Księża, których w tamtym czasie spotykałem na swojej drodze, też byli dość pogubieni. Oburzał mnie sposób, w jaki się zachowywali. Stanowili raczej antywzór niż wzór do naśladowania, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie chcę mieć z nimi nic do czynienia. I z Kościołem także.
Kiedy po raz pierwszy pomyślał pan, że może warto odciąć się od pseudowartości, jakie kreuje tzw. ulica?
Na studiach. Zmiana otoczenia okazała się cennym doświadczeniem. Zobaczyłem, że ludzie żyją innymi wartościami niż te, którym hołdowałem ja i moi koledzy. Studia i zajęcia, w które zacząłem się angażować, wymagały ode mnie reorganizacji życia. Sprawiły, że musiałem inaczej, rozsądniej zarządzać swoim czasem. Dawni koledzy stwierdzili, że jestem nielojalny, skoro się wyłamuję. Ja jednak czułem, że nie chcę wracać do dawnego stylu życia. Znałem już wtedy Kingę, która dziś jest moją żoną. Planowaliśmy wspólną przyszłość. Chcieliśmy wziąć ślub i wyjechać do Warszawy za pracą.
Dlaczego zależało panu, żeby ślub był kościelny, skoro z Kościołem był pan w tamtym czasie na bakier?
To była nasza wspólna decyzja – moja i Kingi. Wydawało nam się, że ślub kościelny jest ważniejszy od ślubu cywilnego i trudniej go unieważnić. Dwa tygodnie przed sakramentem małżeństwa przystąpiłem do I Komunii Świętej i bierzmowania. To „liźnięcie” sakramentów sprawiło, że rodziły się we mnie pytania dotyczące egzystencji.
Przeprowadzka do Warszawy, z którą wiązaliście nadzieje, nie sprawiła, że życie stało się usłane różami, wręcz przeciwnie.
I żona, i ja byliśmy osobami niedojrzałymi emocjonalnie, poturbowanymi przez wcześniejsze doświadczenia. Duże miasto wchłonęło nas, dosłownie! Pościg za pieniędzmi i karierą spowodował, że zaczęliśmy się od siebie oddalać. Można powiedzieć, że graliśmy w grę, w ramach której udawaliśmy, że jesteśmy szczęśliwym małżeństwem, a tak naprawdę relacja przypominała równię pochyłą. Wszystko się sypało.
Ja dodatkowo interesowałem się zjawiskami ponadnaturalnymi, okultyzmem. Oglądałem też horrory, ponieważ dostarczały mi odpowiedniego poziomu adrenaliny, od której – dziś już to wiem – byłem wtedy uzależniony. Momentem przełomowym był nasz powrót do Boga. Oboje nawróciliśmy się dziewięć lat temu, półtora roku po ślubie.
Jak do tego doszło?
Kinga pracowała na planie filmowym jako charakteryzatorka. Tam spotkała kogoś, kto powiedział jej o Bogu. Niedługo potem umówiła się z tą osobą na spotkanie, by porozmawiać o wierze. Na spotkaniu miała miejsce modlitwa wstawiennicza, podczas której doświadczyła spoczynku w Duchu Świętym. Doświadczenie Bożej miłości zmieniało moją żonę – po modlitwie promieniała, miała w sobie dużo spokoju.
Oczywiście zły duch oskarżał ją w moich oczach. Na przykład podsunął mi myśl, że nie wyszła z domu, by modlić się, ale by mnie zdradzić. Słyszałem w sercu: jesteś głupi, jesteś naiwny. To powodowało we mnie złość, miałem poczucie fizycznego wręcz bólu.
Kilka dni później ja także doświadczyłem Bożej miłości. Przed wyjściem do pracy, byłem wtedy w domu sam, pomyślałem, że chciałbym się pomodlić, ale nie wiedziałem, od czego zacząć. Przypomniało mi się, że w ostatnich dniach żona modliła się przy zapalonej świecy, więc zacząłem szukać świeczki. Gdy już ją znalazłem, nie chciała się zapalić. Podjąłem jedną próbę, potem kolejną… Aż poparzyłem sobie palce. W końcu powiedziałem: Panie Boże, jeżeli jesteś, zrób coś z moimi palcami, bo nie mogę tej świeczki zapalić!
I w tym momencie nie tylko udało się zapalić świecę, ale także palce wróciły do stanu sprzed poparzenia. Podczas modlitwy zalała mnie fala Bożej miłości. Zrobiło mi się ciepło na sercu. Nigdy przedtem nie miałem podobnego, równie pięknego doświadczenia.
Wkrótce zawierzyli państwo swoje małżeństwo i przyszłość Bogu.
Tak. Wiedzieliśmy już, że własnymi siłami nie ocalimy naszego małżeństwa, ani też nie damy sobie rady z własnym egoizmem. Każde z nas miało jakieś rany, które zadaliśmy sobie sami, sobie nawzajem i które zadał nam świat. Poczuliśmy, że potrzebujemy wspólnoty. Trafiliśmy do Odnowy w Duchu Świętym. Formacja w tej wspólnocie nie tylko uzdrawiała naszą relację małżeńską, ale też pokazywała nam, jaki naprawdę jest Bóg. Wcześniej nasz obraz Stwórcy był zdeformowany, nie potrafiliśmy zrozumieć, że jesteśmy przez Niego kochani.