Magdalena Prokop-Duchnowska: Wspólnota osieroconych rodziców kojarzy się z depresyjnym klimatem i wzajemnym nakręcaniem w rozpaczy. Jak jest w rzeczywistości?
Ks. Jan Uchwat: Naturalnie, że przeżywamy tutaj smutek. Trauma, krzyż, a nawet rozpacz są nieodłącznymi elementami żałoby po śmierci dziecka. Ale to nie jest tak, że te rzeczy dominują. Nasi osieroceni rodzice nie rozdrapują w kółko tych samych ran. Przeciwnie, ta grupa wyciąga ludzi z takiego zapętlenia w przeszłości.
Matki i ojcowie znajdują tu akceptację, czują się przyjęci i wysłuchani. Mogą przeżyć swoje cierpienie z osobami, z którymi - ze względu na podobne, traumatyczne doświadczenia - rozumieją się bez słów. Być może trudno to sobie wyobrazić, ale w naszej wspólnocie panuje atmosfera pokoju, nadziei, a nawet radości. Wiara daje perspektywę, która ucina rozpacz.
Istniejemy od 12 lat, przez co są u nas osoby na różnych etapach żałoby. Działamy trochę jak grupa samopomocowa, a trochę jak rodzina. Ci, którzy etap buntu, rozpaczy i złości na Boga mają już za sobą, wspierają tych, którzy są świeżo po stracie. Dają im nadzieję, że wrócą kiedyś do codzienności i obowiązków, a nawet będą w stanie uśmiechać się i żartować.
To znaczy, że po śmierci dziecka da się normalnie żyć?
Jeśli przez „normalnie” rozumiemy: tak jak przed stratą, to oczywiście takie życie nie wchodzi już w grę. Nie da się przecież zapomnieć o własnym dziecku. Ale po procesie żałoby pojawia się szansa na nowe życie. Też pełne i wartościowe, ale na pewno inne od tego poprzedniego.
Ale tęsknota pozostaje w sercu na zawsze?
Nie sposób przestać tęsknić za własnym dzieckiem. Na zawsze pozostanie ono w naszej głowie, sercu i wspomnieniach. Pragnienie spotkania ze zmarłym dzieckiem - tak powszechne u rodziców po stracie - samo w sobie jest już formą tęsknoty. Ale to pragnienie powoduje też, że z innej perspektywy patrzymy na własną śmierć.
Czy samobójca idzie do piekła?
Ciężka choroba, samobójstwo, wypadek, morderstwo. Wasza wspólnota zrzesza rodziców, którzy mieli do czynienia z każdą z tych śmierci. Przypuszczam, że nie wszyscy przeżywają swoją stratę jednakowo?
Wspólnym mianownikiem wszystkich śmierci jest poczucie winy. Rodzice zastanawiają się czy czegoś nie zaniedbali, czy mogli zrobić coś inaczej. Najgorsza jest chyba śmierć samobójcza, bo w takiej sytuacji dochodzi jeszcze obawa o przyszłość dziecka. Takich matek i ojców jest niestety coraz więcej, bo w ostatnich latach liczba samobójstw drastycznie wzrosła. Podobne rozterki przeżywają rodzice, których dzieci w momencie śmierci były daleko od Boga. Przejście przez proces żałoby utrudnia też brak ciała. Grób jako miejsce pochówku, pamięci i modlitwy bardzo pomaga w przeżywaniu straty.
Rodzice samobójców pytają księdza o to, czy ich dziecko „pójdzie do piekła”?
Oczywiście. Z odpowiedzią na to pytanie przychodzi sam Kościół, który mówi, że w godzinie śmierci każdy z nas staje przed wyborem. I to ten wybór ostatecznie decyduje o przyszłości.
Śmierć i spotkanie z Bogiem są dla nas tajemnicą. Wiemy, że Boże Miłosierdzie jest nieskończone i to pozwala nam mieć nadzieję. Kościół ma kompetencje to tego aby o niektórych osobach powiedzieć, że trafiły do nieba. Ale do tego, by stwierdzić że ktoś został potępiony - już nie. Samo to stanowi pewną odpowiedź na to pytanie.
Inna sprawa, że nikt zdrowy nie popełnia samobójstwa. Jeśli podejmuje taką decyzję, to albo znajduje się w momencie załamania lub depresji albo robi to z jakiegoś innego powodu. Jednak na pewno nie jest w tym momencie w pełni poczytalny. A w takich przypadkach odpowiedzialność za popełniony czyn jest mniejsza lub w ogóle – zerowa. I to daje nam prawo, by patrzeć z nadzieją i ufać w dobroć Boga, który zna serce samobójcy i okoliczności, w jakich do tego dramatu doszło.
Dlaczego akurat nas to spotkało? Z jakiego powodu Bóg nie uchronił mojego dziecka przed śmiercią / nie uczynił cudu? Często słyszy ksiądz takie pytania?
Da się na nie jakoś sensownie odpowiedzieć?
Uważam wręcz, że próba odpowiadania na takie pytania, byłaby barbarzyństwem. Przecież śmierć każdego człowieka - w szczególności dziecka - jest i już na zawsze pozostanie wielką tajemnicą. W tym przypadku proste odpowiedzi nie istnieją. Jedyne co mogę w takiej sytuacji zrobić, to uszanować tajemnicę śmierci, modlić się i tym cierpiącym rodzicom pokornie towarzyszyć. Najlepiej w ciszy, z empatią i zrozumieniem.
Nie można jednak powiedzieć, że osieroceni rodzice zostają bez odpowiedzi. Znajdują ją we wspólnocie, tylko najczęściej dopiero po jakimś czasie. Udziela jej sam Bóg. Przez modlitwę, słuchanie Słowa Bożego, sakramenty święte, świadectwa innych osób aż wreszcie możliwość wypowiedzenia własnego bólu.
Zna ksiądz takich rodziców?
W naszej wspólnocie jest ich wielu. Pani Ilona, która zanim urodziła obecną córeczkę – Dorotkę, straciła siódemkę dzieci. Mówi, że mimo niewyobrażalnego cierpienia, smutku i wylanych łez, czuje ogromny pokój. A to dlatego, że wierzy, że te dzieci istnieją i są szczęśliwe w ramionach Boga. Po ludzku, widzenie sensu i obecności Boga w tak dramatycznej sytuacji, wydaje się niemożliwe.
Od Wielkiego Piątku do Niedzieli Zmartwychwstania
Ale chyba nie od razu tak się dzieje? Na początku jest zwykle bunt, złość, rozpacz, a nawet nienawiść do Boga.
Na początku pojawiają się naturalne etapy żałoby - zaprzeczenie, odrzucenie czy depresja. Zdarza się, że ktoś jest wściekły na Boga, ma do Niego pretensje albo całkowicie odchodzi od wiary. Pokój, zaufanie i akceptacja śmierci pojawiają się dopiero na końcu długiego procesu.
W jednym z artykułów zamieszczonych na stronie waszej wspólnoty, o. Grzegorz Ginter SJ napisał, że osieroceni rodzice przechodzą bardzo trudną drogę od Wielkiego Piątku do Niedzieli Zmartwychwstania.
I to jest prawda. Tak się złożyło, że rekolekcje, które prowadzimy cyklicznie w naszej wspólnocie trwają właśnie od piątku do niedzieli. Niby zbieżność, ale jakże symboliczna. Na początku zawsze prosimy uczestników, by – mimo przeżywanych trudności i ciężkich emocji – dali nam, sobie i Bogu szansę i wytrwali do końca. I faktycznie, niedziela jest zwykle jakaś inna. Wiadomo, że po rekolekcjach wszystko nagle się nie zmieni. Ale ten czas bywa punktem wyjścia do innego, nowego etapu przeżywania żałoby.
A kiedy już dotrwają do Niedzieli Zmartwychwstania zdarza się, że dzieją się prawdziwe cuda...
Przez długi czas, była w naszej wspólnocie pani Małgosia, której 13-letnia córka, padła ofiarą morderstwa. Ból rozdzierał jej serce, a pytanie „dlaczego?” nie dawało spokoju. Aż w końcu, po długim procesie stało się to, co po ludzku jest absolutnie niemożliwe. Pani Małgorzata wybaczyła zabójcy swojego dziecka. Aż do swojej śmierci była wielkim świadkiem wiary, pokoju i pogody ducha. Zawsze podkreślała, że sama z siebie nie potrafiła by tego zrobić, że to wyłącznie zasługa Bożej łaski.
Tęsknota sprawia, że niektórzy rodzice podczas Eucharystii czują namacalną obecność swoich zmarłych dzieci. Twierdzą na przykład, że widzą ich uśmiechnięte twarze. Czy na mszy świętej, faktycznie mamy szansę spotkać się z tymi, którzy odeszli?
Na Eucharystii niebo łączy się z ziemią. "Wokół ołtarza" są obecni aniołowie i święci. Msza święta to czas i miejsce, które najbardziej przybliża nas do zmarłych. Komunia i wymiana dóbr duchownych odbywa się zawsze za pośrednictwem i wyłącznie przez Chrystusa. To On, przez swoje Zmartwychwstanie, przeprowadza przez bramę śmierci do życia wiecznego. Podczas Eucharystii i Komunii Świętej, możemy najpełniej zjednoczyć się z Chrystusem a przez Niego z tymi, którzy umarli.
Osieroceni rodzice są bardzo wrażliwi na znaki. Noszą w sercu ogromne pragnienie spotkania z utraconym dzieckiem i Bóg wychodzi temu pragnieniu naprzeciw. Daje nadzieję i pociesza na wiele różnych sposobów. Dlatego też, podczas Mszy Świętej, która jest pełna znaków, mogą oni modlić się i doświadczać bliskości kochającego Boga i swoich dzieci.
Sama modlitwa nie wystarczy
Osieroceni rodzice szukają pomocy w Bogu, modlitwie i sakramentach. Jednak to nie zawsze wystarczy. Bywa, że po traumie, jaką jest śmierć dziecka potrzebna jest też interwencja psychiatry czy silne psychotropy.
Dlatego w naszej wspólnocie posługują świeccy, psychologowie i księża. Nikt z nas nie robi nic na własną rękę, działamy na zasadzie współpracy i uzupełniania. Nie da się oprzeć tylko i wyłącznie na modlitwie. Sfera ciała, ducha i psychiki to naczynia połączone.
Pytam o to, bo wciąż są jeszcze katolicy, dla których korzystanie z pomocy specjalistów jest równoznaczne z brakiem wiary.
To jest fanatyzm, który nie ma nic wspólnego z prawdziwym nauczaniem Kościoła. Bóg dał człowiekowi rozum po to, by z niego korzystał.
„Bóg tak chciał”, „jesteście młodzi, będziecie mieć kolejne” to ostatnie, co osieroceni rodzice chcieliby usłyszeć. Jak mądrze im towarzyszyć?
Być, być i jeszcze raz... być. Słowa czy rady lepiej zastąpić obecnością i milczeniem. Wysłać choćby SMS-a: „Pamiętam o Tobie i modlę się”. Jest w nas lęk przed kontaktem z osobą po stracie, bo nie wiemy jak się zachować. A taka osoba chce być traktowana normalnie. Jeśli nie wiem co powiedzieć, modlitwa absolutnie wystarczy. Teksty typu: „weź się w garść” czy „masz anioła w niebie” - choć wypowiadane w dobrej intencji, ranią i tylko pogarszają sytuację.
"Macie orędownika w niebie” też?
To co innego. Takie słowa mogą podnieść na duchu i wlać w serce nadzieję. Należy być jednak ostrożnym, bo o ile w przypadku małych dzieci, które nie popełniły jeszcze żadnych grzechów, ich przebywanie w niebie jest sprawą oczywistą, o tyle już przy starszym potomstwie, nie możemy mieć takiej pewności. Bierzemy wtedy pod uwagę chociażby czyściec. A jak wiadomo - znajdujący się tam zmarli potrzebują naszej modlitwy i wstawiennictwa.
Zawsze powtarzam, że bycie w tej wspólnocie jest dla mnie ogromnym przywilejem. Mogę przebywać w obecności rodziców świętych dzieci. Mam zaszczyt podać im rękę, przytulić. To naprawdę wielka łaska. Co więcej, sam też doświadczam pomocy tych zmarłych dzieci w wielu codziennych sytuacjach.