separateurCreated with Sketch.

Misjonarz na wózku: „Wydawało mi się, że ksiądz musi być w pełni sprawny”

ksiądz Andrzej Bafeltowski, niepełnosprawny misjonarz z Ukrainy
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
R. Apcewicz - 12.12.22
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Rozmawiamy z księdzem Andrzejem Bafeltowskim – pallotynem, który po święceniach w 1991 roku wyjechał do pracy duszpasterskiej na Ukrainę. Tam uległ wypadkowi samochodowemu, w wyniku którego do dziś porusza się na wózku.
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

R. Apcewicz: Od zawsze byłeś blisko Boga?

Ks. Andrzej Bafeltowski: Ależ skąd. Wprawdzie przeszedłem standardową formację religijną: chrzest, I Komunię, bierzmowanie, ale na tym moja wiara utknęła. Był ze mnie taki zbuntowany młodzieniec. Nie uczęszczałem na religię, czasem z przyzwoitości szedłem na pasterkę. Znajomi ubolewali nad moim antyklerykalizmem, aż w końcu zaprosili mnie na katechezy neokatechumenalne, na których ludzie świeccy mieli mówić o Bogu. Słuchając tych katechez przeżyłem nawrócenie i wszedłem do wspólnoty, która wtedy powstała. Wtedy też wyspowiadałem się pierwszy raz po długim czasie.

I zacząłeś myśleć o powołaniu?

W tej wspólnocie znalazła się też dziewczyna, która w dzieciństwie nie była ochrzczona, więc pragnęła przyjąć chrzest. Nawiązała się między nami przyjaźń, a nawet sympatia… Poprosiła mnie, żebym został jej ojcem chrzestnym. Po tym wydarzeniu zacząłem się zastanawiać: czy żenić się ze swoją chrześnicą? Ale poznałem w tamtym czasie wspaniałych księży, którzy ewangelizowali na całym świecie jako katechiści wędrowni. Uczestniczyłem w spotkaniu dla młodych, któremu przewodniczył jezuita, Alfred Cholewiński. I tam usłyszałem pytanie: czy jesteś gotowy zostawić wszystko i wstąpić do seminarium duchownego jako ksiądz? Stwierdziłem, że tak, jestem na to gotowy. Musiałem poważnie porozmawiać z tą dziewczyną, nie obeszło się bez płaczu, ale było też wzajemne zrozumienie.

Dlaczego wybrałeś zgromadzenie pallotynów?

Ktoś podsunął mi książkę o św. Wincentym Pallottim i jego biografia mnie poruszyła. Pallotti był kapłanem w XIX w. w Rzymie, w czasie, gdy apostolstwo było zarezerwowane tylko dla papieża. A on powiedział, że każdy może być apostołem! Na tamte czasy to było rewolucyjne. W nowicjacie przechodziłem różne kryzysy – czasami wydawało mi się, że nie nadaję się do tej drogi, że nie potrafię nad sobą pracować. W takich momentach mój mądry mistrz nowicjatu mówił: „Oczywiście, jeśli chcesz, możesz odejść, ale przemyśl to najpierw przez dwa tygodnie”. I to był zawsze wystarczający czas, by kryzys minął.

Bóg prowadzi przez wydarzenia

Jak to się stało, że trafiłeś na misję na Ukrainę?

Gdy kończyłem studia, był czas pierestrojki – otworzyły się granice na Wschodzie. Pallotyni jeździli na Ukrainę, do Kazachstanu, w głąb Rosji i przynosili niesamowite historie: że są tam katolicy zesłani jeszcze z czasów stalinowskich, że brakuje księży, że jak któryś przyjeżdża, musi się ukrywać i po cywilu spowiadać, chrzcić, odprawiać msze… To nas poruszało. Na piątym roku podjąłem decyzję i złożyłem podanie do prowincjała, że chciałbym pracować w Związku Radzieckim. Uczyłem się języka rosyjskiego. A że lektorat prowadziła młoda lektorka, klerycy chętnie w nim uczestniczyli… (śmiech) Marzyłem o wyjeździe daleko, na Kazachstan... Ale Pan Bóg prowadzi przez wydarzenia. Gdy zostałem wyświęcony, na prymicjach prowincjał zakomunikował: pojedziesz na Ukrainę, do Żytomierza. Tam są większe potrzeby. Nie byłem zachwycony, ale się zgodziłem.

Jak wówczas wyglądała tamtejsza rzeczywistość?

Przekroczyłem granicę 24 sierpnia 1991 roku i w tym dniu Ukraina ogłosiła niepodległość. Trafiłem do jedynej katolickiej parafii na całe 300-tysięczne miasto i okolice – a było nas zaledwie trzech: proboszcz i dwóch wikariuszy. Pracy było bardzo dużo, chrzciny, śluby, pogrzeby… Coraz więcej ludzi chciało wracać do swoich katolickich korzeni, ale nie znało języka. Sami, „po partyzancku”, tłumaczyliśmy formuły liturgiczne, na przykład przygotowania do ślubu, z polskiego na ukraiński. To był intensywny, ale piękny czas.

To tam nastąpił poważny zwrot w twoim życiu: wypadek samochodowy.

Objąłem wtedy parafię w małej miejscowości jako pierwszy ksiądz po 70 latach od rewolucji. Komuniści zburzyli obie wieże kościoła i urządzili w nim kino. Ludzie przynieśli mi wiadro, miskę, bo na miejscu nie było nawet łazienki. Trzeba było wszystko wyremontować, ale byłem młody, miałem trzydzieści jeden lat i energię do działania.

Pewnego dnia przyszła wiadomość, że czekają jakieś pieniądze na remont w oddalonym mieście. Pojechaliśmy we trzech, na miejscu dostałem jeszcze sprzęty do wyposażenia domu, telewizor, kuchenkę elektryczną. Kiedy wracaliśmy, poczułem się zmęczony i poprosiłem mojego towarzysza, żeby mnie zmienił za kierownicą. Zdrzemnąłem się na chwilę, a obudziłem... już w szpitalu. Zabłocone drogi, gwałtowne hamowanie… Coś – prawdopodobnie ta kuchenka lub telewizor – uderzyło mnie w kark. Gdy otworzyłem oczy, nie czułem bólu, ale chciałem sięgnąć do kieszeni i wtedy okazało się, że nie mogę ruszyć ręką. Uświadomiłem sobie, że jestem kompletnie sparaliżowany.

Przewieziono mnie do szpitala wojewódzkiego na natychmiastową operację kręgów szyjnych. Zrobili ją tak, jak potrafili. To był rok 1993, w szpitalu nic nie było, nawet środków opatrunkowych. Na sali było dziesięciu pacjentów na osiem łóżek, niektórzy leżeli po dwóch. I tam mnie znaleźli pallotyni, którym pielęgniarki powiedziały: „Zabierzcie go stąd, bo tu nie przeżyje”.

Zabrali cię z Ukrainy?

Przewieziono mnie do Polski samolotem, ułożonego na płasko na wyjętych z framugi drzwiach i owiniętego w prześcieradło. Podobno gdy lekarz w warszawskim szpitalu zobaczył mój stan, powiedział, że lepiej, abym umarł. Okazało się, że podczas transportu nastąpiły jakieś przemieszczenia w kręgosłupie i przez sześć tygodni musiałem leżeć na wyciągu, aby to ustabilizować… Zaczął się etap długiej rehabilitacji, musiałem się wszystkiego uczyć: początkowo tylko godzinę mogłem wysiedzieć na wózku i potem mdlałem. Jak jeść, skoro nie mogę utrzymać łyżki – mocowali mi ją do ręki…

Nie miałeś myśli, że poświęciłeś się Bogu, a On coś takiego ci zafundował?

Byłem młody, wysportowany, więc wydawało mi się, że to jest czasowe, że sprawność będzie mi wracać. Nawet nie brałem pod uwagę, że zostanę w Polsce – rehabilitacja i wracam na Ukrainę. Dopiero jak spotykałem innych niepełnosprawnych, docierało do mnie, że mój uraz też jest poważny i trzeba się nauczyć z tym żyć. Pamiętam taki jeden moment, gdy byłem jeszcze bardzo słaby i zostałem na jakiś czas sam w pokoju. Przewróciłem się na plecy i jak ta biedronka na grzbiecie – ani się podnieść, ani obrócić na bok. I tak leżałem, wpatrzony w sufit i myślałem: Panie Boże, co ze mną będzie… Ale za chwilę ktoś się zjawił, posadzili mnie na wózek i już było dobrze.

Jeśli założysz skarpetki, idziemy na śniadanie

Czyli nagle znalazłeś się w sytuacji zależności od innych.

Wielką pomocą okazali się kandydaci do pallotynów pochodzący z Ukrainy, którzy pamiętali mnie z Żytomierza. Potrzebowali kogoś, kto by ich trochę rozumiał, a przy okazji – pomagali mi. Zorganizowali między sobą dyżury nocne, by przy mnie czuwać i nauczyli się ćwiczeń rehabilitacyjnych. Czułem się bardzo zaopiekowany. Zastanawiałem się tylko, jak mogę dalej pracować jako kapłan – wydawało mi się, że ksiądz musi być w pełni sprawny. To Ukraińcy mi podsunęli: przecież ksiądz może spowiadać, będąc na wózku.

W jaki sposób doszedłeś do samodzielności?

Ważnym momentem był obóz aktywnej rehabilitacji, który prowadzą osoby niepełnosprawne, na wózkach. Ja przyjechałem tam z obstawą: moja mama, rehabilitantka, dwóch kleryków do pomocy… A prowadzący powiedzieli: oni są niepotrzebni, zostajesz tu sam. To był dla mnie kubeł zimnej wody, bo do tej pory byłem otoczony grupą opiekunów. Gdy rano się obudziłem, przyszła wolontariuszka i powiedziała: „Tu są skarpetki. Jak je założysz, idziemy na śniadanie”. Walczyłem dwie godziny, śniadanie dawno minęło… Ale dzięki temu podejściu nauczyłem się tam samodzielnie jeździć na wózku, pływać, potem prowadzić samochód.

Posługa ks. Andrzeja Bafeltowskiego – zobacz galerię!

Służyć tym, którzy są blisko

Wciąż jesteś misjonarzem. Jak widzisz na dzisiaj swoje powołanie?

Nadal czuję się gotowy do misji! Musiałem zostać w Polsce, bo na Ukrainie nie było dla mnie warunków, chociaż podejmowałem próby powrotu. Po dwóch latach od wypadku pojechałem tam, by być ojcem duchownym dla kandydatów do zakonu. Zrobili mi pokój w garażu, żebym mógł wjechać wózkiem, ale jadalnia była na piętrze, a kaplica na poddaszu. Postulanci musieli mnie nosić w górę i w dół. Zobaczyłem, że duchem rwę się do tego, by tam być, ale ciało ma swoje ograniczenia. Dziś mogę służyć tym, którzy są bliżej. Rozmawiam z dziećmi po wypadkach w szpitalu STOCER w Konstancinie, gdzie jestem kapelanem, spowiadam uczestników postów Daniela w Centrum Animacji Misyjnej, pracuję w bibliotece pallotynów. Ciągle jestem też związany z Drogą Neokatechumenalną i odprawiam Eucharystie dla wspólnot. Ale nadal mam w sercu pragnienie powrotu na Ukrainę.

Rozmawiasz z innymi osobami w podobnej sytuacji o sensie tego cierpienia?

Tak, ale to nie jest proste i oczywiste. Raz na spotkaniu z niepełnosprawnymi zacząłem coś mówić o cierpieniu, a dziewczyna na wózku rozpłakała się i wykrzyczała: „Co tu mówić o Bogu, że jest miłosierny, chciałam mieć normalną rodzinę, a jestem sparaliżowana…”. Wszystkie moje przygotowane argumenty upadły i jedyne, co mogłem jej mówić, to o swoim doświadczeniu Boga w tych trudnościach.

Uważasz, że można zobaczyć jakiś sens w wojnie na Ukrainie?

Bóg czasem dopuszcza trudne doświadczenia w historii, również wojny. I to jest czas do nawrócenia dla nas wszystkich. Gdy w lutym wybuchła wojna, starałem się włączyć w pomoc tym, którzy uciekli do Polski. Odprawialiśmy msze po ukraińsku, próbowałem pomagać i być przy poszczególnych rodzinach, które tu przyjechały. To jest chyba najważniejsze, żeby towarzyszyć drugiemu w cierpieniu, aby nie tracił nadziei.