Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Modlimy się i nic…
Jarosław Kumor: Kiedy wchodziliście w małżeństwo, pewnie nie spodziewaliście się, że będziecie mieli taki duży problem z poczęciem dziecka. Jak przyjęliście te trudności?
Arkadiusz Denkiewicz: W ogóle nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że może nas to dotknąć. Mając korzenie we wspólnocie neokatechumenalnej, miałem dość odważne plany: czwórka minimum (śmiech).
Pierwszy rok chcieliśmy przeżyć we dwójkę, skupiając się na swojej relacji – z nastawieniem, że jeżeli pojawi się dziecko, też będziemy szczęśliwi. Minął rok, minęły kolejne dwa. Zaczynały się pytania wśród rodziny. My tłumaczyliśmy sobie to tym, że ja – z racji zawodu – często wyjeżdżam i dlatego nie możemy trafić w te dni.
W pewnym momencie poszliśmy się przebadać. Wyszły problemy po mojej stronie. Jakość nasienia okazała się niska. Zacząłem leczenie. Ale równolegle pojawiła się też myśl, żeby skonkretyzować plany dotyczące adopcji, bo my mieliśmy takie myśli jeszcze przed ślubem: np. dwójka dzieci biologicznych, a potem adopcja.
To, co było trudne w tamtym czasie, to że wśród rodziny i znajomych zaczęły się pojawiać dzieci. Kolejne informacje, że ktoś jest w ciąży – nieraz po problemach – to były takie szpile: „kurczę, my się modlimy i nie wychodzi, a komuś innemu się udaje”. Powoli brakowało siły i wiary.
Pojawił się u was z tego powodu kryzys wiary?
W zaciszu nieraz łzy poleciały. Mieliśmy żal do Pana Boga, ale nie nazwałbym tego kryzysem. Starałem się szukać w tym wszystkim Jego woli. Nie miałem jasnej odpowiedzi, ale szukałem. Byliśmy np. na wydarzeniu „Jezus na Stadionie”. Był tam o. John Bashobora, który mówił o kilku małżeństwach, które dzięki temu spotkaniu będą mogły zajść w upragnioną ciążę. Pomyślałem: „pewnie chodzi o nas”, ale nic z tego.
Były pytania: „Dlaczego milczysz?”, „Dlaczego nie pomagasz?”. W mojej orkiestrze w niektórych małżeństwach dosyć późno pojawiało się potomstwo, więc nie czułem się osamotniony. Z czasem jednak zostałem jedynym bezdzietnym.
Przeszło to z czasem w pewną obojętność. Przestało nas to dotykać. Cieszyliśmy się razem z ludźmi i ten żal do Pana Boga minął.
Zagryzłem zęby i do przodu
Długo trwało twoje leczenie?
Dwa lata. Z jednej strony ja się leczyłem, a z drugiej mieliśmy pierwszą wizytę w ośrodku adopcyjnym. Ale w tamtym czasie na tym się skończyło. Nie byłem gotowy. Chciałem się leczyć i dać sobie jeszcze czas.
A jakie było twoje osobiste doświadczenie diagnozy? Wpływało to na poczucie własnej wartości?
Tak, było to trudne. Był to dla mnie cios i zarazem niespodziewany krzyż, ale zagryzłem zęby i szedłem dalej. Nie spotkałem się z żadnymi drwinami, a co było za plecami, nie wiem.
Jak doszło ostatecznie do procesu adopcyjnego?
Po roku od pierwszej wizyty w ośrodku, wróciliśmy w to samo miejsce. Okazało się, że żona dostała zalecenie terapii – przepracowania pewnych tematów z domu rodzinnego. To „halt”. Przyjęliśmy to z trudem, ale jednocześnie poszliśmy do innego ośrodka – dla porównania. Wszystko się potwierdziło już na pierwszym spotkaniu. Znowu czas upływał. Ja już przestawałem pokładać nadzieję w leczeniu. Tak minęły kolejne 2 lata.
Po terapii rozpoczęliśmy spotkania w ośrodku Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. To właśnie ten ośrodek, do którego poszliśmy dwa lata wcześniej dla porównania. Cieszyliśmy się, że to zrobiliśmy, bo tam czuliśmy się lepiej. To miejsce zyskało więcej naszego zaufania.
Około roku, raz w miesiącu, mieliśmy spotkania – czasami indywidualnie – z panią prowadzącą. Ona badała naszą otwartość. Opowiadała, jakie dzieci trafiają do ośrodka. Przedstawiała ich historie, byśmy mieli szersze spektrum. Wprost nam powiedziano, że jeżeli oczekujemy dziecka, które będzie super zdrowe i nie będzie miało żadnych obciążeń, to możemy o tym zapomnieć. To już nie te czasy.
Najczęstszym obciążeniem jest FAS – Alkoholowy Zespół Płodowy – powodowany przez alkohol spożywany przez matkę w czasie ciąży. Pojawiała się też przemoc domowa. Takie historie słyszeliśmy.
Coraz bliżej celu
Co działo się po roku spotkań?
Mieliśmy po nich test i dostaliśmy zaproszenie do warsztatowej pracy grupowej. Ta praca trwała przez trzy miesiące 1-2 razy w tygodniu. Był to intensywny czas w grupie kilku małżeństw. Na początku tych spotkań powiedziałem, że czuję się trochę jak we wspólnocie, bo nie znamy siebie, ale każdy ma bardzo podobny problem i podobny cel.
„Bądźcie czujni, bo w każdej chwili może do was zadzwonić telefon z historią dziecka”. Ośrodek zgłasza się do konkretnej pary, przedstawia historię i zadaje pytanie, czy chcieliby poznać dziecko. Można oczywiście odmówić, bo np. historia okaże się zbyt ciężka.
Jak szybko w waszym przypadku pojawił się telefon?
Spotkania warsztatowe zaczęliśmy we wrześniu, a telefon był już w listopadzie. Tydzień później byliśmy na pierwszym spotkaniu z Kubusiem. Pojechaliśmy do rodziny zastępczej, w której wtedy przebywał. Było to bardzo doświadczone małżeństwo. Jedno z nich było zaangażowane tylko w ich działanie jako rodzina zastępcza. Jeszcze w tym samym miesiącu złożyliśmy do sądu dokumenty o tzw. styczność, by Kuba – formalnie będąc jeszcze pod opieką rodziny zastępczej – mógł już mieszkać u nas.
Pamiętam, to był piątek. Wzięliśmy Kubę do siebie na kilka godzin – jak to wtedy praktykowaliśmy – i jeszcze nie wiedzieliśmy, że bierzemy go właśnie na stałe. W trakcie pobytu Kubusia u nas, dostaliśmy telefon z sądu, że mamy styczność. Zadzwoniliśmy do rodziny zastępczej z tą informacją, a oni mówią: „No to Kuba zostaje u was”.
Czekaliśmy na cios
Rozumiem, że historia Kuby was nie przytłoczyła.
Wiesz, zaproszenie na rozmowę na temat konkretnego dziecka to był dla nas szok. Mieliśmy wtedy poczucie, że ten telefon zadzwonił przedwcześnie. Cały rok 2022 był dla nas dynamiczny. Mieliśmy budowę domku na działce. Agnieszka poszła na dodatkowe studia. Ten telefon mocno nam poprzestawiał w tamtym momencie życie. Agnieszka miała różne dodatkowe prace, wolontariat szkolny. Trzeba było scedować to na innych. Właściwie z dnia na dzień zostawić. Wiadomo – nie żałowała, ale trzeba przyznać, że pierwsze momenty były trudne. Ja chodziłem do pracy, a Agnieszka była z Kubusiem w ciągu dnia sama.
Na wysłuchaniu jego historii czekaliśmy na cios. Historia się zakończyła, a my pytamy: „I co? Już? Tyle?”. Oczekiwaliśmy że to będzie coś „grubego”. Mieliśmy otwartość np. na dzieci z zespołem Downa. Czekaliśmy na ten wykrzyknik, ale on nie nadszedł. Pamiętam, jak pani prowadząca spotkanie powiedziała np., że za wysoki to on nie będzie. My spojrzeliśmy na siebie i jeżeli ktoś zna nas i nasz wzrost, nie zdziwi się tym, że skwitowaliśmy: „I co z tego?” (śmiech).
Kiedy pierwszy raz spotkaliśmy Kubusia, wiedzieliśmy od razu, że to jest nasze dziecko. Byliśmy tego pewni. Jego historia stała się naszą historią. Obawy dotyczyły tego, jak on zareaguje. Historie są różne. Ale Kuba bardzo szybko zaczął do nas mówić: mamusia, tatuś. Z tej perspektywy trudne były wizyty w rodzinie zastępczej. On, jako dwulatek, już wiedział, że jest trochę tu, trochę tu. Te dzieci wiedzą, że w tym momencie to małżeństwo przyjechało specjalnie do niego. Kuba widział też, jak inne dzieci trafiały do nowych rodziców. On – można powiedzieć – kończył pewną sztafetę.
Jesteśmy odpowiedzialni już nie tylko za siebie
Byliście czymś zaskoczeni już w takim zwykłym codziennym życiu z Kubą?
Trudno to nazwać zaskoczeniem. Uczymy się siebie. W rodzinie zastępczej widzieliśmy, że Kuba wręcz pochłania jedzenie – każdą możliwą ilość. Myśleliśmy: superdziecko, zero problemów z jedzeniem. A u nas tak było tylko na początku. Potem zaczęły się grymasy. Być może zajadał jakiś stres, a u nas poczuł, że może sobie pozwolić na „nie” albo badał, jakie postawimy granice.
Jak żyjesz ze sobą te paręnaście lat, masz wszystko ustawione. Pojawienie się Kuby przewartościowało nam życie. Dziś już nie mam tyle siły, żeby planować dalekie podróże. Nawet wyjście na bieganie już nie jest takie proste, a niedawno przygotowywałem się do półmaratonu. Miewam jakieś dodatkowe zajęcia po pracy i trudno się z nimi pożegnać, ale trzeba będzie to zrobić, chcąc poświęcić czas wolny dziecku. Wiem, że muszę ograniczyć zainteresowania – przynajmniej na tym pierwszym etapie. Zobaczymy, jak będzie dalej, ale zależy mi na tym, żeby być przy dziecku i żeby żona miała trochę wytchnienia.
A mieliście doświadczenie pewnych napięć? W przypadku małżeństw, którym rodzą się dzieci, mówi się np. o depresji poporodowej. Rodzice adopcyjni mają coś podobnego?
Coś w tym jest. Koszt emocjonalny się pojawia, choć oczywiście same początki to euforia. Słuchaliśmy historii rodzin, które adoptowały dzieci i oczekiwaliśmy wielu trudności, do których póki co nie doszło. Np. u Kuby nie było choroby sierocej. Przynajmniej nie w takim wydaniu, które nam było przedstawiane – że dzieci np. bardzo mocno uderzają główką o ścianę albo o jakieś przedmioty. Kuba miał trochę inne objawy – np. jakieś podszczypywanie. Sporo rodzin opowiadało o tym, że dziecko budzi się w nocy, ma taki nieutulony płacz i trwa to przez kilka miesięcy. U nas pojawiało się to w bardzo małym wymiarze i raczej w trakcie drzemki w ciągu dnia.
Patrzysz na te 12 lat, które za wami. Jest poczucie spełnienia?
Pewnie, że tak. Nawet jak jest bardzo ciężko i pojawia się pytanie: „Kurczę, czy to była ta droga?”, mamy świadomość, że teraz jesteśmy odpowiedzialni już nie tylko za siebie. To wielki dar i misja.