W czasach niezwyczajnych największym bohaterstwem jest zachować się zwyczajnie.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Mówcie, co chcecie, ale jako naród mamy w sobie coś takiego, co powoduje, że w czasach ucisku i cierpienia po prostu uruchamia się nasz (skrywany przecież dość mocno na co dzień) „wewnętrzny bohater”. Jasne, zawsze można zarzucić, że takie postawienie sprawy to uprawianie narodowego szowinizmu. Fakty są jednak takie, że czy to z powodu naszych historycznych doświadczeń, czy po prostu geopolitycznego położenia, które przecież historię również determinuje, mamy ten rys zbawiciela narodów. Jeśli ktoś chciałby w tym momencie zacytować słynne zdanie Piłsudskiego o narodzie i ludziach, proszę sobie darować. Stoję na stanowisku, że w każdej zbiorowości znajdą się hańbiące ją jednostki, jednak w bilansie wychodzi, że prócz kombinowania, narzekania, „gorącej głowy”, w wachlarzu naszych cech narodowych poczesne miejsce zajmują empatia i przyzwoitość.
Po raz kolejny przekonuję się o tym po seansie „Azylu”. Filmowa historia Antoniny i Jana Żabińskich pewnie nie jest odkryciem dla miłośników historii i warszawiaków. Ale już inaczej będzie, kiedy wybierze się do kina młode pokolenie oraz ci, dla których warszawski ogród zoologiczny to miś przy wejściu z Parku Praskiego czy jakieś rozmyte wspomnienie szkolnej wycieczki do stolicy. Nie do przecenienia jest fakt, że Hollywood w bardzo prosty i ujmujący sposób opowiada o losach ludzi w czasie panoszenia się hitlerowskiej zarazy. Dzięki temu usłyszą o tym, co działo się w warszawskim zoo pod okupacją również ci, którzy z nonszalancją nadal piszą o „polskich obozach”.
Filmowy azyl istnieje bowiem naprawdę. To modernistyczna willa państwa Żabińskich na terenie warszawskiego zoo, którzy podczas wojny udzielili tam schronienia około 300 Żydom. Znajdziemy ją kilkadziesiąt metrów od wejścia do zoo. Trzeba iść na prawo. To za stawem, gdzie brodzą flamingi. Budynek przetrwał wojenną zawieruchę i przez lata służył jako mieszkanie służbowe.
„Willa pod zwariowaną gwiazdą”, nazwana tak ze względu na swoją historię, dwa lata temu, po gruntownym remoncie, została ponownie udostępniona zwiedzającym. Wewnątrz zobaczymy fotografie, eksponaty np. oryginalną popielniczkę Żabińskiego, który lubił z papierosem w dłoni czytać po pracy, są zresztą książki, które zachowały się podczas wojny. Znajdziemy też rzeźby wykonane przez ukrywającą się w willi artystkę Magdalenę Gross, m.in. odlew figury małej słonicy, Tuzinki, urodzonej w 1937 roku, ulubienicy przedwojennej Warszawy. Są bezcenne zbiory owadów, przekazane Żabińskiemu przez żydowskiego entomologa Szymona Tenenbauma. Jest i fortepian, który odegrał niebagatelną rolę podczas okupacji.
„Kiedy zbliżało się jakieś niebezpieczeństwo, szybko powiadamiano panią Żabińską, która siadała do fortepanu i grała. Wszyscy wiedzieli, że to oznacza, iż natychmiast trzeba zejść do piwnicy” – przypomina Ewa Zbonikowska z warszawskiego zoo. Dobór melodii był nośnikiem informacji dla azylantów: dźwięk fragmentu „Pięknej Heleny” Offenbacha był jasnym sygnałem, że należy albo schować się do wewnętrznej szafy, albo wydostać podziemnym tunelem poza willę i ukryć. Willę można zwiedzić osobiście, grupowo albo odbyć wirtualną wycieczkę na stronie warszawskiego zoo.
Antoninę i Jana Żabińskich w trakcie studiów w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w latach 20. połączyła pasja przyrodnicza. Ale kochali nie tylko zwierzęta. Kiedy w 1965 roku odbierali medal Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata, Jan Żabiński powiedział: „Ryzykowałem i dałem schronienie nie dlatego, że byli Żydami, lecz dlatego, że byli prześladowani. Gdyby prześladowani byli Niemcy, postępowałbym tak samo. Mowa bowiem o ludziach, którzy zostali skazani, choć niczego złego nie zrobili. To było przerażające. Moim ludzkim obowiązkiem było im pomóc. Zwyczajna przyzwoitość”. W czasach niezwyczajnych największym bohaterstwem jest zachować się zwyczajnie. To dlatego jestem zdania, że z owej przyzwoitości możemy być po prostu dumni.