„Czułam, że Bóg jest obok, cierpi tak samo jak ja, płacze razem ze mną. Nie wierzę w Boga, który zesłał na mnie chorobę jako karę za grzechy, wierzę w Boga, który nie godzi się na cierpienie, który razem ze mną w tym wszystkim jest”.
Kasia zachorowała na nowotwór. Niecałe cztery miesiące po ślubie. Diagnozę usłyszała w imieniny męża. Początkowo miała wrażenie, że cały świat się zawalił, ale z czasem zaczęła dostrzegać światełko w mroku. Kiedy znajomi dowiedzieli się o chorobie, nie mogli uwierzyć, „bo jak to, chodziła do kościoła, a zachorowała”. A Kasia nie czuła się opuszczona przez Boga, wręcz przeciwnie! Nam opowiada o swojej trudnej onkologicznie drodze, na której spotkała dobrych ludzi, o tym, jaką lekcję dał jej „pasażer na gapę” i jak została RAKietą.
Marta Brzezińska-Waleszczyk: Jakie to uczucie usłyszeć, że ma się nowotwór? Jakbyś usłyszała wyrok?
Katarzyna Linard: Nie, wyrok nie. Trudno to opisać. Przyszło nagle. To, co było pewne, na wyciągnięcie ręki, stało się nieosiągalne. Masz wrażenie, że jesteś w machinie, która głośno huczy i zagłusza własne myśli. Dociera do ciebie taki ogrom informacji, a ty ich nie przyswajasz. Jesteś w tym, ale jakby cię nie było. Potrzebowałam sporo czasu, zanim to do mnie dotarło, by potem móc z pełną świadomością stawić temu czoła.
Był gniew, złość, pytania „dlaczego ja?”?
Nie, naprawdę. Dziwi mnie to do dziś, bo nie zadawałam takich pytań. Jak mam być szczera, to w tej całej sytuacji poczułam coś w rodzaju ulgi, że to ja mam nowotwór, a nie mój mąż albo mama. Wiedziałam już wtedy, że bycie „obok” nie jest takie łatwe, jak może się wydaje.
Czy na nowotwór trzeba chorować według schematu?
Byłaś chwilę po ślubie, planowałaś podróż poślubną – czułaś, że wszystko runęło na głowę?
Było mi przykro, ciężko, ale nie buntowałam się. Nie wiem, nie pojmuję tego. Denerwowałam się trochę na siebie, że może powinnam tak myśleć, chorować według przyjętego schematu. Może gdybym wykrzyczała, dlaczego mnie to spotkało, byłoby mi łatwiej? Chociaż z drugiej strony, co by to dało? Nie zmieniłabym przecież tego, że zachorowałam.
Piszesz, że w pierwszym odruchu nie chciałaś podejmować leczenia – dlaczego?
Nie powiedziałam, że w ogóle nie chcę się leczyć, ale chciałam trochę od tego uciec. Jedyne, co mi przychodziło do głowy, to powiedzieć, że się nie leczę. Myślałam, że wtedy wszystko skończy się o wiele szybciej. Dla mnie łatwiej było powiedzieć „nie leczę się”, niż zebrać się w sobie, wszystkimi siłami i walczyć. Ale to było bardzo krótko, bo przecież ja pragnęłam żyć, a nie podejmując leczenia, nie miałabym na to szansy.
Jak mąż przyjął diagnozę? Byliście wtedy razem u lekarza.
Sebastian jest bardzo wrażliwy, uczuciowy. Ale kiedy usłyszał diagnozę, w jednej chwili stał się chodzącym konkretem, zadawał pani doktor dziesiątki pytań. Byłam pełna podziwu dla niego, że potrafi się tak zachować. Wszystkie jego lęki nagle gdzieś uleciały, stał się silny, zwarty, gotowy do działania. Jest moim bohaterem, bohaterem naszego małżeństwa. Nauczył mnie, że choroba to etap, który kiedyś się skończy.