Połąga (lit. Palanga) to największy nadmorski kurort na Litwie. Podobnie jak w Sopocie, jest tu molo, hotele, piękne i czyste plaże. Nie ma chyba tylko jednego – parawanów.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Plan na wakacje był ambitny. Chcieliśmy wyjechać za granicę, łącząc wypoczynek nad morzem ze zwiedzaniem. W pobliżu miało się też znaleźć sanktuarium maryjne. Ze względu na termin, na miejsce musieliśmy w rozsądnym czasie dojechać samochodem. W dodatku – z dzieckiem.
Długo drapaliśmy się po głowach, czy takie miejsce przy granicy z Polską w ogóle istnieje. Wtedy przyszło oświecenie – jedźmy na Litwę! Wyśrubowane kryteria doskonale spełniło Wilno z Sanktuarium Matki Bożej Ostrobramskiej oraz położony 25km na północ od Kłajpedy największy kurort, czyli Połąga. Choć oba miasta dzieli ponad 300 kilometrów, połączone są prawie na całej trasie równymi jak stół (naprawdę!) drogą ekspresową i bezpłatną autostradą.
Zapomniany kurort?
Szukając informacji o naszym wakacyjnym celu, natrafiliśmy na notkę o „zapomnianym kurorcie na Litwie”. Fakt, wśród Polaków jest on zapomniany. Jednak chyba tylko wśród nich. Po zwiedzeniu Wilna i Trok, wieczorem, mimo końcówki sezonu, wjeżdżamy do tętniącej życiem nadmorskiej miejscowości. Ludzie siedzą w knajpkach, przechadzają się głównymi ulicami, pełno dzieci bawi się na placu w tryskającej fontannie. Nie jest jednak tłoczno.
W recepcji hotelu próbujemy dogadać się po angielsku, jednak rozmowa nabiera tempa dopiero, kiedy przechodzimy na nasz łamany rosyjski. Połąga jest bardzo chętnie odwiedzana przez Rosjan i Białorusinów. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę położenie geograficzne Litwy. W Połądze chętnie wypoczywają też Łotysze, ponieważ jest tu taniej niż w łotewskiej Jurmale.
Polskie akcenty
Połąga ma średniowieczne korzenie, lecz poza zbiorem legend (tu miała urodzić się i umrzeć Biruta, matka księcia Witolda), nic nie zostało z tego dziedzictwa.Choć w XVI wieku odegrała ważną rolę jako główny litewski port, trzysta lat później była już tylko prowincjonalnym miasteczkiem żyjącym z rybołówstwa i bursztynu.
Zwrot nastąpił, gdy miejscowość kupił hrabia Tyszkiewicz. Z inicjatywy rodziny powstał dom zdrojowy i molo, Połąga stała się uzdrowiskiem, wykorzystując swoje liczne atuty – piękne wybrzeże i sosnowe bory. Dla siebie Tyszkiewiczowie zbudowali pałac (w którym dziś mieści się muzeum bursztynu), zaś wokół założyli kilkudziesięciohektarowy ogród.
Miejscowość, reklamowana jako „nadbałtyckie Zakopane”, szybko zyskała popularność wśród polskiej elity kulturalnej – tworzyli tu między innymi Witkacy i Reymont. Niestety trudno dziś znaleźć ślad tych polskich akcentów. Litwini pomijają je w opowieściach o historii miasta.
Do dziś zachowało się jednak wiele wybudowanych wówczas rezydencji podkreślających klimat uzdrowiska. Przechadzamy się głównym deptakiem Połągi, ul. Basanaviciausa. Jest gwarno. Wszędzie pełno restauracji, barów i knajpek, straganów. Część z nich urządzono w eleganckich willach o pastelowych drewnianych ścianach, kontrastowej ornamentacji i bogatym detalu. Niektóre domy mają swojskie nazwy, jak Grażyna czy Monika. Przeplatają się one jednak z typowymi, nieco kiczowatymi, kolorowymi atrakcjami dla dzieci i starszych znanymi też na naszym wybrzeżu.
Są strzelnice, kebaby i gofry otulone krzykliwymi szyldami. Na ławkach co kilka metrów uliczni grajkowie, których muzyka miesza się z dźwiękami z głośników z knajp. Wzdłuż alei pędzą rowery – w całym mieście jest pełno ścieżek rowerowych, można też jeździć traktem wzdłuż wydm.
Na końcu deptak zamienia się w liczące 470 metrów molo w kształcie litery L. Na plażę da się jednak bezpośrednio dojść każdą prostopadłą do morza ulicą! Są one o wiele spokojniejsze, ale tam też można spotkać knajpki. Tradycyjna drewniana architektura miesza się z mniej lub bardziej udanymi sowieckimi, ale i współczesnymi, realizacjami.
Bałtyk, ale jednak inaczej
Połąga ponoć słynie ze słonecznego lata, lecz my przez pierwsze dwa dni nie mamy szczęścia. Ale nie narzekamy, w końcu jesteśmy nad Bałtykiem. Ubrani w chusty i bluzy spacerujemy po molo, odwiedzamy ogród botaniczny. W pobliskiej Kłajpedzie (przypominającej klimatem hanzeatycki Gdańsk) można odwiedzić delfinarium, które pokochała nasza córka.
Mimo wszystko, choć morze to samo, co w Polsce, jest inaczej. Gdy wychodzi słońce i robi się ciepło, ruszamy na plażę! A tam… nie ma parawanów! Pozytywne zaskoczenie, oby ta „moda” nigdy tu nie dotarła. Piękny piasek, morze wcale nie zimniejsze niż u nas, przebieralnie co kilkadziesiąt metrów. I jeszcze jedno. Brak przytłaczających tłumów.
Różnic jest więcej. Na Litwie można opalać się na… wydmach. Wszędzie na wydmach pełno drewnianych pomostów umożliwiających wygodny dostęp na plażę.
Duża dawka kminku
Zaletą podróży jest możliwość spróbowania innej kuchni. Nam Litwa kojarzyć się będzie najbardziej z… zapachem kminku. Był on w chlebie kupowanym w supermarkecie w Wilnie, w serze podawanym na śniadanie w hotelu, w kibinai (pieróg z ciasta drożdżowego) kupowanych w różnych piekarniach, w obiadach serwowanych w Połądze, a nawet w chłodniku podawanym w przydrożnym zajeździe w pobliżu granicy z Rosją.
W świeże produkty w Połądze można zaopatrzyć się jak wszędzie. Na targu znajdziemy m.in. wędzone ryby. Można też kupić wspomniane kibinai z różnymi farszami (na słodko i na słono), ceburekai, koldunai (jako „streetfood” smażone na chrupko w oleju). Litwa to też raj dla smakoszy kawy – może nie jest tak tania, jak we Włoszech, ale jednak sporo tańsza niż w Polsce (inne produkty są jednak droższe niż u nas).
Przemierzając kraj poza głównymi szlakami turystycznymi, można spróbować lokalnej kuchni, jednak trudno o inną niż w języku litewskim kartę dań. Zawsze możemy próbować porozumieć się po rosyjsku, a w okolicach Wilna po polsku. Z wakacji – oprócz zdjęć i wspomnień – przywozimy również hektolitry pysznego kwasu chlebowego.