„Jeżeli kiedykolwiek będę Świętą, to na pewno będę Świętą od ciemności. Będę stale nieobecna w niebie – aby zapalać światło tym, którzy pogrążeni są w ciemności na ziemi”. Dziś Matka Teresa z Kalkuty zostaje wyniesiona na ołtarze.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Kanonizacja Matki Teresy podczas Roku Miłosierdzia to szczególny znak. Prosta zakonnica w białym sari poświęciła całe swoje życie, by być posłańcem czułej i miłosiernej miłości Boga. Wypowiedziami, listami, a najczęściej po prostu czynami dała żywy przykład tego, czym są uczynki miłosierdzia w praktyce.
Książka o. Briana Kolodiejchuka MC, postulatora jej procesu beatyfikacyjnego i kanonizacyjnego, na którą składają się niepublikowane do tej pory listy zakonnicy oraz relacje świadków, to najlepsze podsumowanie jej ziemskiej wędrówki. Wędrówki, na której jedynym kompasem było miłosierdzie dla najbiedniejszych, porzuconych, chorych i samotnych.
Miłosierdzie w praktyce
Nikt tak dobrze, jak ona, nie rozumiał nędzarzy – ich bólu, trosk, potrzeb. To zrozumienie nie wzięło się znikąd. Było efektem jej własnego doświadczenia, jako osoby pozornie niechcianej i niekochanej przez Boga. Dzięki doświadczeniu ciemności nie widziała różnicy pomiędzy nią, a ludźmi, którymi się opiekowała.
„Fizyczne położenie moich biednych zostawionych na ulicy, niechcianych, niekochanych, do których nikt się nie przyznaje – to prawdziwy obraz mojego życia duchowego, mojej miłości do Chrystusa, a jednak ten straszny ból nigdy nie spowodował, bym chciała, żeby było inaczej” – mówiła. I to był punkt wyjścia w jej niezwykłej posłudze.
Głodnych nakarmić, nagich przyodziać, spragnionych napoić. Wszyscy znamy uczynki miłosierdzia. I na ogół traktujemy je bardzo dosłownie. Wszak zalecenia są konkretne. Matka Teresa potrafiła dostrzec głębszy, metafizyczny wymiar ludzkich potrzeb i tego, jak je zaspokoić.
Głód chleba i miłości
Najczęstszym uczuciem odczuwanym przez ludzi, których spotykała Matka, był głód. W Indiach, Afryce czy Ameryce Południowej pochylała się nad tymi, którzy umierali z braku kromki chleba czy szklanki wody. W każdym z nich widziała Chrystusa, dlatego nikomu nie potrafiła odmówić. Była absolutnie przekonana do tego, że pomoc musi być bezwzględna, niezależna od spełnienia jakichkolwiek warunków.
Kiedyś przyszła do niej kobieta z dzieckiem. Nie miała co jeść. W kilku miejscach odmówiono jej pomocy, bo skoro jest młoda, to powinna pracować. Matka od razu poszła po coś do jedzenia, ale zanim wróciła, dziecko zmarło w ramionach matki z głodu. „Mam nadzieję, że to nie nasze klasztory ją odesłały” – powiedziała.
Zarzucano jej rozdawnictwo, ciągłe dawanie ryb, zamiast wędki i nauki łowienia. „Nasi ludzie ledwo trzymają się na nogach z głodu i choroby, więc tym bardziej nie utrzymaliby w ręku wędki, żeby złowić rybę” – odpowiadała. Ona i jej siostry dysponowały niekończącymi się zapasami jedzenia. A raczej – kończącymi się non stop, ale zawsze w cudowny sposób rozmnażającymi się, kiedy tylko przychodził ktoś głodny.
Chleb wprost spadał z nieba – a to przynosili go ludzie, a to przyjechała furgonetka z chlebem przeznaczonym dla uczniów, bo akurat tego dnia zamknięto szkołę. „Bóg troszczy się o ludzi. Zamknął szkoły, żeby nie pozwolić głodnym umrzeć” – podsumowała.
Matka dostrzegała nie tylko fizyczny wymiar głodu, ale także ten metafizyczny – głód miłości, poczucie bycia niechcianym, opuszczonym, zapomnianym. „W Rzymie, Londynie i innych miastach Zachodu ludzie umierają z samotności i zgorzknienia” – ubolewała.
Nie mogę oddychać
Pragnę. Słowa Chrystusa wypowiedziane na krzyżu były jej szczególnie bliskie. Widziała w nich pragnienie miłości dusz. Dlatego mówiła, że ludzie – prócz ryżu i chleba – pragną poczucia, że komuś na nich zależy, coś dla kogoś znaczą, pragną zrozumienia. Pragną także Boga.
Zrozumienie różnych wymiarów pragnienia znowu wynika z jej osobistego doświadczenia. Ciemność towarzyszyła jej do śmierci. Na łamach „Tygodnika Powszechnego” Szymon Hołownia cytuje o. Kolodiejchuka, którego zdaniem wielcy święci nie muszą odchodzić w ekstazie, skoro sam Jezus tak nie umierał. Jak ustalili współcześni lekarze, bezpośrednią przyczyną śmierci Ukrzyżowanego było uduszenie.
Kiedy umierała Matka Teresa, w całym domu w Kalkucie wysiadł prąd. Padły też dwa awaryjne systemy zasilania. Nie udało się więc włączyć wspomagania oddychania, aby ulżyć umierającej. Jej ostatnie słowa, jak przypomina Hołownia, brzmiały: „Nie mogę oddychać”.
Cukierek dla umierającego
Zalecenie, by nagich przyodziać nie oznaczało dla niej wyłącznie podarowania ubrania. Dla Matki było tożsame z przywracaniem godności. Bo przecież ciało nagie, owrzodzone, pełne robaków jest pozbawione godności, napawające obrzydzeniem, nieszanowane.
Dlatego z takim oddaniem wyjmowała robaki z ciał osób, które umierały w jej domach. Ktoś może zapytać, po co? W końcu oni i tak za chwilę umierali, wyjmowanie obrzydliwych robaków ze śmierdzących ran niczemu nie zapobiegało. Ale ona godzinami wyjmowała robaki, bo widziała w tych ludziach Jezusa. I chciała w nich kochać Jezusa.
Przywracanie godności to także danie człowiekowi miejsca, w którym może umrzeć, a następnie pochowanie jego ciała. „Żyłem jak zwierzą na ulicy, ale umrę jak anioł, otoczony miłością i opieką” – powiedział mężczyzna wyciągnięty przez Matkę z kanału ściekowego, którego umyła i odrobaczyła. Innym razem umożliwienie człowiekowi pięknej śmierci to… ofiarowanie mu cukierka. Jeden z konających poprosił Matkę o dżalebi (indyjskie słodycze), a ona włożyła mu je do ust. Choć nie był w stanie przełknąć, uśmiechał się od ucha do ucha. Tak umarł. „Spójrzcie, jaka piękna śmierć” – powiedziała Matka.
Nawet po śmierci
Matka Teresa to ikona troski o drugiego człowieka. Troski kosztem swojej wygody (jak wtedy, gdy oddaje koc zziębniętej siostrze), swojego zdrowia (kiedy opatruje rany zakaźnie chorych), a nawet życia (kiedy wyciąga spod kół pędzącego pociągu jednego z żebraków).
Nikogo więc nie powinno dziwić, że kobieta, która za życia tak troszczyła się o biednych, chorych i więźniów, jest z nimi także po swojej śmierci. Świadczą o tym ludzie, którzy wcześniej nie widzieli jej na oczy. Jak np. ojciec małej Dolores potrąconej przez samochód. Nie znał żadnej modlitwy, ale poprosił Matkę, żeby dziewczynce nic się nie stało. Kiedy Dolores odzyskała przytomność, powiedziała, że po włosach głaskała ją staruszka w białej sukience. Kiedy ojcu i dziewczynce pokazano zdjęcie Matki Teresy, oboje wykrzyknęli: „Tak, to ona!”.
Innym razem nieżyjąca już Matka „odwiedziła” więzienie w San Pedro i przyniosła więźniom jedzenie. Kiedy mężczyźnie, który o tym opowiedział, pokazano zdjęcie Matki, ten rozpłakał się i przyznał: „Tak, to na pewno ona”.
Święta Matko Tereso z Kalkuty, módl się za nami!
*Matka Teresa, Wezwani do miłosierdzia, Brian Kolodiejchuk MC (red.), Znak 2016
Przeczytaj również: „Kalkuta jest wszędzie”. Aleteia rozmawia z postulatorem procesu kanonizacyjnego Matki Teresy