separateurCreated with Sketch.

Adam, bezdomny z Krakowa. Fragment niezwykłej książki „Różnica”

whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Redakcja - 14.09.16
whatsappfacebooktwitter-xemailnative

Ja mam swoje zasady, nie chodzę pijany na zupę do sióstr. Jeżeli cię stać na picie, to stać cię też na zupę w barze – mówi Adam.

Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.


Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Nazywam się Adam Łukasik, pochodzę z Radomska. To jest między Częstochową a Piotrkowem Trybunalskim.

Od 1987 roku jestem w Krakowie. Będąc w wojsku, poznałem piękną panienkę i tu zostałem. Żyliśmy w konkubinacie przez sześć lat, wynajmowaliśmy mieszkanie na Kurdwanowie. Rozstaliśmy się, bo każdy z nas miał inny pomysł na życie. Najbliższej rodziny nie miałem, bo rodzice zginęli w wypadku samochodowym, zostałem sam z siostrą. Wychowywał nas potem wujek z ciocią. Niczego mi nie brakowało, ale byłem strasznym łobuziakiem, opamiętałem się dopiero w technikum. Tato był kierowcą, wujek też, zawsze mnie to interesowało, więc poszedłem na mechanika.

W 1987 roku trafiłem do więzienia – spowodowałem po pijaku wypadek i dożywotnio zabrali mi prawo jazdy. Wracając z zabawy zabiłem dwie kobiety. Siedziałem 12 lat, straciłem wszystko – kontakt z rodziną, ze znajomymi. Po wsi się rozeszło, że jestem zabójcą. 

W więzieniu pracowałem w kuchni, miałem kurs, bo zrobiłem, będąc jeszcze w wojsku. Współwięźniowie najbardziej narzekają na małe porcje. Jadłospisy są tak ustalone, że waży się w żywym towarze, a nie w docelowym. I dlatego z 10 dag kotleta, po zmieleniu i upieczeniu zostaje osiem i pół. Stąd te rozbieżności, ale wszystko trzeba było liczyć, więc nie było rady.

Dostałem możliwość wyjścia warunkowego, za dobre w sprawowanie, ale zrezygnowałem. Polega to na tym, że owszem, wychodzi się wcześniej, ale jeszcze ma się kuratora na pięć lat. To wolałem odsiedzieć te dwa lata, które mi zostały.

Pamiętam, że jak wychodziłem, to szef kuchni odprowadził mnie na pociąg do Krakowa. Wcześniej jeszcze poszliśmy się napić do restauracji w Wadowicach (bo tam kończyłem odsiadkę). Jechałem do Krakowa, bo znałem tutaj jeszcze kilku ludzi. Nie wychodziłem całkiem „goły”, za lata pracy dostałem wyprawkę, zarabiałem 50 proc. średniej krajowej, czyli na nowe pieniądze jakieś 400 zł miesięcznie. Miałem ze sobą jakieś 70 tysięcy.

Dojechałem do Krakowa i tak chodziłem w poszukiwaniu przyjaciół do picia. Mogłem wynająć jakieś mieszkanie, ale jak człowiek jest sam, to inaczej myśli. Jak ktoś wychodzi i ma rodzinę, to idzie do nich, wraca do życia. A ja nie miałem nikogo. Ja się chciałem napić, znaleźć przyjaciela i tyle. Zresztą znalazłem z kolegą działkę i tam mieszkaliśmy. Myślało się tylko o tym, żeby zapić smutki. Żyje się z dnia na dzień, czasem się złapie jakąś pracę.

Mieszkaliśmy w kilku na tej działce, w końcu dostaliśmy ją na własność. Mieliśmy pieska z opieki, węgiel dostawaliśmy na zimę. Nie piliśmy codziennie, bo niektórzy chodzili do pracy. Nie powiem, że była sielanka, ale takie normalne życie, a nie jakieś kluby.

Też mi się zdarza, że czasem proszę o jedzenie, ale to tylko wtedy, kiedy już mnie bardzo głód przyciśnie, a wszystkie stołówki są pozamykane. Nie mam jakiś wymagań, jak proszę, to o chleb i cokolwiek do tego chleba, mówię, że najtańsze, byle by coś było. Nie jestem taki, że jak ktoś mi da pięć czy dziesięć złotych, to od razu biegnę po spirytus czy denaturat. Wolę pozbierać butelki czy puszki, mam wtedy na jakąś zupę w barze i czasem coś zostanie.

Jeżeli chodzi o jakieś trudne sytuacje, to ostatnio spotkałem takich trzech małolatów i mnie pobili. Chcieli papierosy, nie miałem i za to. Jeden uderzył mnie butelką pod okiem, dalej mam ślady. Obronili mnie ochroniarze z hostelu na Warszawskiej. Zadzwonili po pogotowie, ale mnie nie szyli, tylko dali jakąś maść. Leżałem cztery dni na Kopernika.

A wcześniej to jeszcze dostałem od innych bezdomnych. Bo bezdomni też są podzieleni – „łaziory” są na dole, „giganci” na środkowej półce, a ci najwyżsi wędkują na Grodzkiej i Szewskiej. Ja tam dla nich jestem normalnym człowiekiem. Wolę pozbierać butelki, niż stać z jakąś kartką, że zbieram na piwo.

Do Krakowa zjeżdżają się wszyscy, bo to nie ma rejonizacji. Na przykład we Wrocławiu opiekują się tylko bezdomnymi z Wrocławia, a tu obojętne skąd się jest i tak u sióstr czy gdzieś dostanie się zupy. Ja mam swoje zasady, nie chodzę pijany do sióstr. Ale są różni ludzie, przychodzą na zupę pijani, siostry się za nimi uganiają, nie chcą wyjść. Jeżeli cię stać na picie, to stać cię też na zupę w barze, a nie iść do sióstr. Jak sobie zarobię pieniądze, to chodzę do sióstr tylko na herbatę, a na obiad do baru, jak mam więcej, to idę do studenckich barów, obiad z dwóch dań.

W zeszłym roku, w październiku, siedziałem sobie na ławce obok seminarium, wziąłem herbatę z Reformackiej i się grzałem w słoneczku. Podeszło do mnie małżeństwo, studenci zapytali, czy mogę się przysiąść, czy jestem bezdomny, czy może czegoś nie potrzebuję na zimę. Rozmawialiśmy chyba z godzinę. Potem mnie zabrali do „Kefirku”, zrobili zakupy, zostawili swój adres, żebym przychodził, jak coś będę potrzebował, numer telefonu. Co dwa tygodnie do nich dzwoniłem, szli ze mną na zakupy. Przed Bożym Narodzeniem powiedzieli, że mają dla mnie niespodziankę i żebym szybko przyjeżdżał. Myślałem, że może mi coś kupili, jakąś kurtkę czy coś, tak jak zwykle. Przyszedłem, a ta żona mi mówi, że mam mieszkanie na zimę, że znaleźli pokój, opłacili za pół roku. Przyjeżdżali w niedzielę, bardzo dobrzy ludzie, szczęście jakbyś w totka szóstkę trafił.

Straciłem niestety to mieszkanie, bo nie miałem pieniędzy po zimie, żeby dalej opłacać. Pracowałem na ulotkach, ale tego wystarczyło tylko tyle, co na jedzenie.

Mam tylko jedno pragnienie – żeby mieć spokojną śmierć, żebym się nie męczył. Uważam, że świat jest piękny, życie, szczególnie to młodego człowieka. Kiedyś życie było cięższe, jak był stan wojenny i trzeba się było chować. Piękne jest to, jak człowiek wstaje rano, ma elegancko, ciepło, chodzi własnymi ścieżkami, nikomu nie wchodzić w drogę.

Mam taką zasadę – co znajdę, to moje, co zgubie, to nie moje.

Można być szczęśliwym, nie mając nic. Zawsze mówię, że trzeba brać życie z uśmiechem na twarzy. Że taki uśmiech na ulicy może komuś użyć, trzeba mieć cel i do niego dążyć.

Jestem wierzący. Jak byłem w więzieniu, to w wolną niedzielę przyjeżdżali świadkowie Jehowy, poszedłem parę razy, ale to bardziej dlatego, że rozdawali kanapki dawali prezenty. Taka bardziej manipulacja. Księża z Kościoła katolickiego też przychodzili, była kaplica, normalna msza święta. Powiem szczerze, że nie chodziłem, w tamtym czasie nie interesowała mnie wiara. W tym momencie Bóg jest dla mnie przyjacielem. Jeżeli się pomodlę, to podniesie mnie z każdej troski, nie raz, nie dwa upadałem i mi pomagał. Często znajdywałem pieniądze na ulicy i zawsze wtedy dziękowałem Bogu. Jak szedłem i nic nie miałem, to często prosiłem w myślach Boga o pomoc i pomagał.

Jest to fragment książki Jacka Hajnosa pt. „Różnica”, ( http://www.projektroznica.pl/ ) zbioru 77 historii bezdomnych oraz ich portretów, wydanej przez wydawnictwo RTCK. (https://www.facebook.com/RobToCoKochasz/?fref=ts)

Tytuł, lead i pogrubienia podchodzą od Redakcji.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.