separateurCreated with Sketch.

Zamiast łóżeczka kupowaliśmy trumnę. Dzień Dziecka Utraconego

whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Anna Malec - 15.10.16
whatsappfacebooktwitter-xemailnative

„Nasz syn wybrał się do nieba wcześniej. Możemy cieszyć się tym, że mamy tam swojego świętego”. O trudnym doświadczeniu poronienia, szoku i błogosławieństwie mówią rodzice, którzy stracili dziecko w 10. tygodniu ciąży.

Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.


Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Anna Malec: Statystycznie każdego roku zdarza się ponad 40 tys. poronień. To także wasze doświadczenie. Dlaczego nazywacie je dziś błogosławieństwem?

Zofia Borkowska: Oczywiście nie cieszymy się z tego, że straciliśmy dziecko, na które czekaliśmy i myśleliśmy, że będziemy cieszyć się nim tutaj. Ale jeżeli patrzymy na to w perspektywie wiary, to i tak to, co przeżywamy na ziemi, jest chwilą w poczekalni. Jesteśmy tutaj, żeby dobrze przeżyć życie, a potem zacząć to życie prawdziwe, wieczne. On już tam jest. Nie patrzyliśmy na to w kategorii tragedii, choć to było dla nas bardzo trudne przeżycie.

Tomasz Borkowski: To było nasze pierwsze dziecko. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, ile radości wiąże się z narodzinami. Teraz widzimy, że gdyby to się wydarzyło później, byłoby dla nas trudniejsze.

Czego potrzebują rodzice, którzy dowiadują się, że ich dziecko nie żyje?

Zofia: Ważne było dla nas to, w jaki sposób mogliśmy tą sytuację przeżyć – że mogliśmy to dziecko pożegnać, pochować, odżałować tę stratę. To są rzeczy, które pomogły nam spojrzeć na całą sytuację jak na błogosławieństwo. Wiem, że to może brzmi strasznie, ale rzeczywiście w tej chwili traktujemy to jak błogosławieństwo. Mieliśmy dziecko, które teraz jest w niebie, mamy swojego syna w niebie. Czasami, gdy potrzebujemy jakiegoś wstawiennictwa, to mamy tam orędownika, który przecież nie odmówi wsparcia rodzicom!

Wtedy to był czas kompletnego szoku, bo tak, jak każde małżeństwo, które dowiaduje się o ciąży, bardzo się cieszyliśmy. Byliśmy krótko po ślubie, to była wiadomość, na którą czekaliśmy. Mieliśmy plany związane z przyjściem dziecka na świat. Gdy okazuje się, że nagle sytuacja się zmienia, to jest to totalny szok. Zamiast wybierać łóżeczko wybieraliśmy trumnę.

Kiedy zobaczyliśmy wyniki badań i wiedzieliśmy już, że nasze dziecko nie żyje, pojechaliśmy do znajomego dominikanina – on bardzo nam pomógł. Po pierwsze, wysłuchał, co mieliśmy do powiedzenia. Po drugie, powiedział, że trzeba koniecznie nadać mu imię, żeby nie było tylko jakimś dzieckiem. Powiedział też, że warto je pochować, nie za pomocą tzw. „pokropka”, ale zrobić normalny pogrzeb.

Jakie znaczenie ma w takiej sytuacji podejście personelu medycznego? Otrzymaliście wszystkie potrzebne informacje?

Zofia: Mieliśmy różne doświadczenia. Nasz pierwszy ginekolog unikał mówienia słowa “dziecko”. Mówił o pęcherzyku, płodzie, ciąży itd. Po raz pierwszy usłyszeliśmy, że lekarz mówi o naszym synu jak o człowieku, podczas badania USG w warszawskim szpitalu na Madalińskiego. Wtedy Władek już nie żył, a lekarz podczas badania opowiadał nam, gdzie ma nóżki, rączki.

Mimo tego wszystkiego, co się stało, czasami mam wrażenie, że Władka w ogóle nie było i wtedy przypominam sobie to USG, kiedy go widziałam, kiedy lekarz o nim opowiadał. To było dla mnie bardzo ważne.

Dlaczego zdecydowaliście się na pogrzeb dziecka? Dla niektórych osób to dodatkowe rozdrapywanie ran, jeszcze niezabliźnionych.

Tomasz: W szpitalu okazało się, że po wywołanym porodzie dano nam kartę informacyjną, tam właśnie było opisane to, co można zrobić. Poinformowano nas, że rodzice mogą się zająć pochówkiem dziecka, lub – jeżeli nie chcą – dziecko będzie pochowane razem z innymi i wtedy zaproszą nas na uroczystość. Muszę przyznać, że chociaż wcześniej nie mieliśmy wątpliwości, że to jest człowiek, to cała ta procedura pogrzebu nie była taka oczywista. Wtedy żadne działanie nie było oczywiste. Po jakimś czasie do mnie dotarło, że przecież nie zostawimy swojego dziecka, jeśli mamy taką możliwość, żeby je pożegnać.

Zofia: Wtedy człowiek działa w takim przytępieniu, w szoku. Nie wyobrażam sobie, co się dzieje, kiedy to poronienie jest nagłe. U nas to wszystko działo się dosyć spokojnie. Przez weekend czekaliśmy, obserwowaliśmy, czy serce naszego dziecka zacznie bić.

Czy to doświadczenie miało jakiś wpływ na wasze małżeństwo?

Zofia: Ja na pewno potrzebowałam w tym momencie po prostu wsparcia, nie tylko psychicznego, ale nawet fizycznego. I to, że Tomek wtedy ze mną był, że przeżywaliśmy razem śmierć naszego dziecka, to jest naszym kapitałem na przyszłość.

Tomasz: Ta decyzja bycia przy Zosi stanowiła o mnie później – nauczyłem się tego, że jestem dla rodziny i żadna praca nie jest w tym momencie ważniejsza.

Zofia: Zrobiliśmy Władziowi normalny pogrzeb, mimo początkowego sprzeciwu księdza, który zaproponował nam „pokropek”, czyli pokropienie trumny wodą święconą, bez Mszy św.

Tomasz: Wiedzieliśmy, że już za Władzia nie trzeba się modlić, bo jest u Pana Boga, ale chcieliśmy zamówić Mszę dziękczynną, też za nas. Później mieliśmy takie poczucie, że zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy – pożegnaliśmy go, nadaliśmy mu imię. To było dla nas bardzo ważne.

Jak wyglądał pogrzeb Władka? Jak pożegnaliście się ze swoim synem?

Zofia: Przed pogrzebem wyszyłam Władziowi białą szatkę i napisaliśmy do niego list, w którym było wszystko, co chcielibyśmy mu powiedzieć. Ten list razem z szatką włożyliśmy do trumny.

Piękne było to, że w szpitalu Świętej Rodziny jest kaplica, w której mogliśmy z tym dzieckiem pobyć sam na sam. Potem pojechaliśmy na cmentarz. Poprosiliśmy też naszą rodzinę, żeby ubrali się nie na czarno, tylko na biało. W trakcie Mszy św. rozdaliśmy im kartki i długopisy i poprosiliśmy, żeby oni też coś napisali do Władzia.

Pomyśleliśmy, że jeżeli się do kogoś choć raz w życiu odezwiesz, to bardziej pamiętasz, że ten ktoś w twoim życiu był. Byłam bardzo szczęśliwa, że piszą coś do naszego dziecka. To był bardzo wzruszający moment. Te listy włożyliśmy później do trumny.

Myślę, że bardzo trudno jest takim mamom, które nie przeżywają tej straty – zostają one, które poroniły, czyli one, z którymi coś jest nie tak – tak często się myśli o poronieniu. To ma ogromne konsekwencje.

Jest nam teraz łatwiej mówić o tym, że straciliśmy dziecko, bo widzimy, że to była sprawa dopełniona, zamknięta, przeżyta z Panem Bogiem. Dlatego nie była czymś przytłaczającym, choć była bardzo trudna.

*Wywiad ukazał się w serwisie Katolickiej Agencji Informacyjnej 15 października 2015r.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.