Sant’Egidio – wspólnota św. Idziego – od siedmiu lat w Polsce, od czterdziestu ośmiu w Rzymie, a w międzyczasie w kilkunastu innych krajach świata odwiedza z kanapkami bezdomnych na miejskich stacjach kolejowych.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Stoimy na dworcu. Ja, kilka bliskich mi osób i ci, którym przynieśliśmy jedzenie i herbatę. Emil odwija z folii kanapkę, po czym przygląda mi się uważnie.
– Przeziębiłaś się – stwierdza po raz chyba szesnasty, jakby wciąż wierzył, że za którymś kolejnym wreszcie mu przytaknę. – Ale nie martw się, ja też trochę marznę w nocy.
Odkąd sama nie mam w domu ogrzewania, czuję, że jestem im bliższa. Albo to raczej oni są bliżsi mnie. Wchodzę do mieszkania, wypijam kubek gorącej herbaty i marzę, żeby wystarczyła na jak najdłużej. Potem wyciągam z szafy najgrubsze swetry i koce. Jeśli to prawda, że każdy trud można ofiarować w intencji cierpiącym, mój miesiąc sprzed wymiany okien powędrował wyłącznie na ich konto.
– Hubert poszedł siedzieć – mówi spokojnie Emil.
– Żartujesz.
– Dziesięć lat. Przekręt na osiemset złotych.
– Żartujesz – powtarzam. – Przecież on ma dzieci.
– Właśnie dlatego.
Cisza.
– Właśnie dlatego. Miało być na Święta.
Nie znam Huberta zbyt dobrze. Był u nas dopiero dwa razy. Za pierwszym nie chciał mi zdradzić imienia, za drugim prosił o czapkę dla żony.
– Chciał tylko, żeby cię pozdrowić, Karolinko.
Robi mi się przyjemnie. Nie pamiętam, na ilu spotkaniach uczulaliśmy, jak dobrze jest pamiętać ich imiona (imienne wizytówki mają nawet na Wigilii, którą organizujemy dla nich co roku). Dopiero później zaczęliśmy odkrywać, co czujemy, gdy to oni rozpoznają nas.
– Jak postrzega pani ludzi, którzy są ,,bez’’? – dudnią mi w głowie słowa pewnej dziennikarki. – Bo nie chodzi przecież tylko o bezdomność.
Nie wiem. Z tego wszystkiego nie zdążyłam porozmawiać dziś z panią Alicją. Niska, filigranowa, zawsze z wózeczkiem pod ręką i opaską na głowie. Przez te opaski (i wózeczki też) przypomina mi moją babcię. Ona też zdawała się mieć zamiar zadbać o całe moje życie duchowe.
– Kochana! – pani Alicja wyrywa mnie z zamyślenia. – Ja się pomodlę za tego Piotrka, co to mi o nim mówiłaś, że głodny. I jeszcze za Marka się pomodlę, bo dobry chłopak, za pana Damiana, żeby szybko spotkał żonę, za panią Anię, bo gotowa się jeszcze zgubić w tym swoim Budapeszcie, za Magdunię, na różańcu, za to jej dobre serce, i za ciebie też, więc ty się już tym wszystkim nie kłopocz.
Dobrze, że nie muszę zwierzać się pani Alicji, że czasem jednak się tym wszystkim kłopoczę. Powiedziałaby, że nie ufam możliwościom jej charyzmatu.
– Pan Wojtek chciał od nas buty – nagle koło nas pojawia się Ola. – Wzięłam je dziś z kościoła.
– Ten z ciemnymi włosami?
– Nie wiem. Ten z czerwonym plecakiem.
Obie nie mamy pojęcia, czy o tego samego Wojtka nam chodzi. Uznajemy jedynie zgodnie, że ten, którego szukamy, ma dobro w oczach. I jest kolegą Staśka, którego oczy nie mniej błyszczą.
– Wie pani, co sobie pomyślałem? – pyta mnie potem ten pierwszy. – I nie tylko ja. Myślałem razem z kolegą! Że pani, to ma takie dobro w oczach. I nie tylko pani, bo jeszcze ta pani Ola…
Jak postrzega pani ludzi, którzy są ,,bez’’? – wciąż nie wiem, ale od tej chwili zaczynam nazywać ich „bzami”. Chwilę później – co drugi z nich, dowcipniejszy, zmienia ich z „bzów” na „bezy”. Bezy najbardziej lubi pani Grażyna. Często się spóźnia, więc trzeba odkładać dla niej słodycze. Poza tym wszyscy chyba boimy się (choć nikt z nas nie powie tego głośno), że to, co dostanie, sprzeda.
– Ona jest ,,zdomna’’ – mówimy tylko. – Ma lepiej. Wszystko, co dostanie, może trzymać w szafie. Albo założyć na siebie, kiedy będzie jej zimno, gdy śpi.
Chodzimy więc czasem potajemnie do naszego showroomu (tak zwykliśmy nazywać małą kanciapę, metr na metr, w której jak śledzie kiszą się nasze wszystkie ,,służbowe’’ ubrania) i wyciągamy dla niej tę najładniejszą. Jakąś cienką, zazwyczaj, z koronki albo tiulu, której żaden rozsądnie myślący bezdomny by nie założył. Lub taką, która i tak powędrowałaby do lumpeksu zaprzyjaźnionych sióstr. A nuż, na straganie komuś się spodoba i pani Grażyna zje jutro kolację.
Jest i Paweł. Trzyma coś w ręku. Nareszcie! Od kilku minut zapowiada, że chce mi coś pokazać.
– Byłem wczoraj w parku, wiesz?
– Tak? – przyglądam mu się uważnie. Na twarzy ma wymalowane poczucie spełnionego obowiązku.
– Tak, z dziewczyną – podaje mi fotografię, po czym dodaje z dumą: Hania.
Tydzień temu pokazywał mi zdjęcie tej samej. Miała na imię Bożena.
– Nie martw się – zaczyna pocieszać go Jola i dodaje, że ona też nie ma chłopa. Miała jednego ostatnio, ale za bardzo chciał ją przytulać.
– Hubert siedzi – mówię do jednego z „Bzów”.
– No wiem. Tam, z panią Krysią – cieszy się.
– Co?
– No tak. Widziałem go. Rozmawiają. Nie wiedziałem, że się poznali.
Wbiegam do podziemi metra. ,,Jeden z Bzów’’ idzie za mną.
– Hubert, wróciłeś? – wołam.
– Taa, na chwilę.
– Poznajcie się. To pan Józef. To jest Hubert.
Sant’Egidio – wspólnota św. Idziego – od siedmiu lat w Polsce, od czterdziestu ośmiu w Rzymie, a w międzyczasie w kilkunastu innych krajach świata odwiedza z kanapkami bezdomnych na miejskich stacjach kolejowych.
– Hubert. Ładne imię, co? – mówi on na to wszystko.
– Mieliśmy tu, we wspólnocie, jednego Huberta – odpowiadam. – Ale już go z nami nie ma. Jest w zakonie werbistów.
– Widzisz? – odpowiada zachwycony Hubert. – Jest dokładnie taki sam jak ja. Obaj siedzimy w zamknięciu.