Jak się żyje w mniejszym mieście? To pytanie zmusiło Filipa Springera do spakowania plecaka i wyruszenia w Polskę.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Filip Springer jest porządnym reporterem. Kiedy postanowił pisać o byłych miastach wojewódzkich, spakował plecak i ruszył w drogę. Przez pięć miesięcy jeździł od miasta do miasta, wypił morze kawy w miejscowych knajpach, zdeptał wiele kilometrów chodników, ale przede wszystkim rozmawiał z ludźmi.
Sieć wrażeń
Nie powstało z tego jednak kompendium wiedzy o Polsce prowincjonalnej. Ale też nie taki cel przyświecał autorowi. Z jego książki wyłania się coś o wiele ciekawszego – rozpisany na dziesiątki głosów i zdjęć obraz zjawiska zwanego mniejszym miastem.
Wbrew znanemu porzekadłu, książkę Springera „Miasto Archipelag” bez obaw można sądzić po okładce. Nieczęsto się zdarza, by jedna grafika tak dobrze oddawała dość karkołomną koncepcję tekstu. Oto widzimy zbiór PRL-owskich pocztówek ustawionych w pionie niczym budynki, pomiędzy którymi spaceruje mały człowieczek z torbą przerzuconą przez ramię. Na tkniętych zębem czasu pocztówkach prężą się budowle będące dumą miast. Niebo jest niebieskie, a kwiaty kwitną. Trudno takiej pocztówce zarzucić zakłamywanie rzeczywistości, bo przecież z fotograficzną precyzją pokazuje to, co naprawdę jest. A jednak wiemy, że poza jednym obrazkiem istnieje jeszcze cały kosmos spraw, którymi żyją pokazywane miasta. Aby je opisać, trzeba sążnistych analiz socjologiczno-antropologicznych. Nie ma tam roboty dla reportera, który lubi konkret – bezpośrednią rozmowę, możliwość dotknięcia starego muru, spojrzenia w stronę, gdzie mało kto patrzy z przyjemnością.
Dlatego Springer wybiera inną drogę. Tka misterną sieć z przelotnych wrażeń, rozmów, emocji, widoków. Opisuje, jak z perspektywy przygodnego przybysza wyglądają miejsca, w których mieszkańcy wielkich miast bywają rzadko – Siedlce, Leszno, Ciechanów, Wałbrzych.
Mniej elegancka Łomża
Wybiera 31 miast, które w 1975 roku dostąpiły awansu do rangi miasta wojewódzkiego, choć pokazuje, że nie zawsze i nie dla wszystkich był to rzeczywiście awans. Opisuje, jak po reformie administracyjnej w 1999 roku miasta te z dnia na dzień traciły swoją pozycję i pozostawały same sobie, bez miejsc pracy, z pustymi gmachami, odcięte od obiecywanych finansów i wsparcia z centrali.
Czasem te zmiany przybierały postać niezwykłą. Sławomir Zgrzywa, ostatni wojewoda łomżyński, mówi: „Wiele się zmieniło w Łomży od tamtego czasu. Ale wie pan, jaki jest najbardziej namacalny i widoczny na ulicach ślad po tej zmianie? Z miasta zniknęły sklepy z garniturami. Kiedyś tu była rzesza urzędników, którzy chodzili do pracy pod krawatem. Teraz ich nie ma. Po dobry krawat trzeba pojechać do Białegostoku. Można powiedzieć, że po reformie Łomża stała się mniej elegancka”.
W opowiadaniach Springera sporo jest podupadających kamienic, szarości, marazmu – efektów nie tyle degradacji miasta, ile upadku dużych ośrodków przemysłowych, zwłaszcza na Śląsku. Da się zauważyć pewną matematyczną prawidłowość – wszystkim nowym miastom wojewódzkim po 1975 roku przybywało mieszkańców, a po reformie z 1999 roku prawie wszystkie ich traciły. Na palcach jednej ręki da się policzyć miasta, które nie wyludniły się w ciągu ostatnich dwóch dekad. Najczęściej uciekali młodzi – na studia, po których mało kto decydował się pracować w rodzinnym mieście. Takie powroty są w ich mniemaniu porażką.
Samotność trzydziestolatka
Mimo to Piotr Iwaniec, polonista z Jeleniej Góry, nie przestaje namawiać swoich uczniów do powrotu do domu: „Bo jeśli im tego nie będę mówił, to miasta takie jak to można spisać na straty. Rozejrzyj się dookoła, siedzimy w kawiarni, pijemy piwko, jest ciepły wieczór. Widzisz tu poza nami kogoś w okolicach trzydziestki? Tych ludzi tu nie ma, jestem jednym z nielicznych, którzy wrócili. To jest coś, czego nie byłem świadomy przed powrotem – generacyjna samotność trzydziestolatka w średnim mieście”.
Wcale nierzadko te powroty są udane. Przykładem jest choćby historia grupy graficiarzy z Zamościa, którzy działają pod nazwą Stforky. Dwóch z nich przeszło przez typowy scenariusz swojego pokolenia – ogólniak w rodzinnym mieście, marzenia o wyjeździe, studia, praca, rodzina. A jednak, ciągle czegoś im brakowało. „Mnie to ciągle gryzło, że ja tam nigdzie nie jestem u siebie – mówi jeden z nich, opisany jako Pan E – że, wiesz, idę przez miasto i nie mam żadnych wspomnień, nic się do mnie nie przykleja. Wracałem tu, zjadałem mielonego u mamy, wychodziłem na osiedle i odżywałem”.
W pewnym momencie zrozumiał, że swojego miejsca na świecie nie musi szukać daleko. Że wystarczy zostać w rodzinnym Zamościu. „Bo to jest idealne miejsce do życia, miasto w ludzkiej skali, dobre do bycia z innymi – mówi Pan E. – Do ludzi tu bliżej. Nie w sensie fizycznym, choć to też, całe miasto przejdziesz na piechotę. Ale tu jest też bliżej do drugiego człowieka – przez to wszyscy są jakoś bardziej z sobą. Może dlatego, że w mieście tej wielkości trudniej być nieuczciwym. Trzeba mieć sporo determinacji do bycia świnią w takiej małej społeczności”.
Ogarnij miasto
Filip Springer w jednym z wywiadów powiedział, że napisał tę książkę, bo sam chciał się dowiedzieć, jak się żyje w mniejszym mieście. Jednak ten pomysł szybko zamienił się w wieloetapowy projekt – powstała strona internetowa i profil na Facebooku, a relacje z podróży na bieżąco pojawiały się w radiowej Trójce i w tygodniku „Polityka”. Efektem tej wielomiesięcznej pracy wielu osób jest książka „Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast”, jednak jej twórcy mają dla czytelników niespodziankę. Już w listopadzie ukaże się nowa publikacja – „Ogarnij miasto. Miejski przewodnik subiektywny”, w której lokalni korespondenci opisali najciekawsze miejsca i wydarzenia we wszystkich 31 miastach Archipelagu.
Teraz wystarczy już tylko wyruszyć w drogę.