separateurCreated with Sketch.

Praca to nie wszystko. Dopiero kiedy to zrozumiałam, zaczęłam żyć

whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative

Ostatni tydzień życia poświęciłam na przewrót obyczajowy. Czas który dotychczas bez reszty oddawałam pracy, przeznaczyłam na… odzyskiwanie porzuconych blach do ciasta.

Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.


Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Będzie akt samokrytyki. Przez ostatni miesiąc z kawałkiem nie byłam człowiekiem szalenie społecznym. Nie odpisywałam na maile, prywatne telefony odbierałam od święta, zaproszenia na spotkania przyjmowałam tylko wtedy, gdy okoliczności zdawały się nietypowe.

Wcale nie dlatego, że jestem gwiazdą w społeczeństwie, czy gardzę lżejszymi znajomościami. Także nie dlatego, że spotkać się ze mną chciały całe zastępy bliźnich. Po prostu nie miałam czasu na nic – wszystko oddałam pracy, którą szalenie lubię. Noce, wieczory i poranki spędzałam wśród ludzi, którzy jak ja przestali już cieszyć się z głupot, a życie zaczęli mierzyć w skokach od redakcji do redakcji.

Zwrot nastąpił, kiedy dotarło do mnie, że skoro tak świetnie dyscyplinuję się w pracy, nie ma przeszkód, żeby udowodnić czasowi, że może być z gumy, kiedy tylko zechcę.

No i zaczęło się życie.

Gry plan był wszak prosty. Zauważać ludzi, których mijam – odpowiadać na ich (choćby subtelne) zaproszenie do kontaktu. Poświęcać czas wszystkim, którzy w danej chwili przejawiają taką potrzebę. Przynajmniej raz dziennie kogoś poznać. Przynajmniej raz dziennie odświeżyć znajomość z kimś, kogo już znam. Słowem: robić dokładnie to, co koleżanki psycholożki nazywają „uważnością”.

Zjadłam więc obiad z niewidomym panem, bo zasugerował, że „skoro już stawiam, mogłabym postawić i sobie”. Spotkałam się z ciężarną koleżanką, która dziecka spodziewa się w grudniu, a ja dopiero poznałam płeć (i przysięgam, że z jej mężem-dziennikarzem na rozmowie o polityce spędziłam tylko 15 minut). Ostatnie pół godziny w pracy, które przeznaczałam zwykle na jakieś zbędne szlify wykańczanych zleceń, oddałam na rzecz spotkania z tymczasowym posiadaczem mojej tortownicy.

Takich symbolicznych tortownic było kilka, bo nigdy nie chodziło przecież o przedmiot, ale o człowieka, który za nim stoi. Chociaż gdy tak po te doniczki, długopisy czy stare pudełka biegałam, nigdy nie miałam pewności, czy nie spotka mnie zdziwienie, dlaczego tak mi zależy na czymś wartym siedem złotych.

Zamiast siedzieć godzinami nad jednym projektem, który wedle moich histerycznych przewidywań, miał się nie obejść bez mojej nieustannej obecności, poszłam na kawę z chłopakiem, którego poznałam w kolejce do lekarza i którego tak samo jak mnie śmieszyło, że skoro straciliśmy już dwie godziny na staniu, stracimy kolejne we własnym towarzystwie.

Pogadałam też przez kwadrans w metrze z obcą dziewczyną i spędziłam świetny wieczór ze świetną koleżanką przy świetnej melisie (nie będziemy udawać, że wybór napoju był przypadkowy – wciąż miałam głód narkotyczny po odłączeniu od sieci i tylko spory kubek tego typu trunku mógł mnie powstrzymać przed manewrami przy telefonie).

I… nie wiem, jak to możliwe, ale nic złego się nie stało. Nie zawalił się świat, nie runął żaden mój projekt. Zrobiłam wszystko, co chciałam. Zlecenia wykonałam precyzyjnie, tylko spędziłam mniej czasu na chuchaniu na nie, kiedy stygły.

Dyscyplina, której do tej pory używałam, by pognać się ku obowiązkom, zaczęła mi służyć, żebym mogła się oddawać świadomemu życiu w społeczeństwie.

Efekty były zadziwiające. Minęło mi sporo z moich frustracji. Przestałam stresować się upływem czasu, kiedy traciłam go sama i na własne życzenie. Wzrosło moje poczucie bezpieczeństwa, świat zdał mi się bardziej przyjazny, bo przestało mi się wydawać, że jestem w nim całkiem sama. Zaczęłam też chętniej wstawać wcześnie – nie mogąc się doczekać, co mnie dzisiaj spotka, wybiegałam z domu bez porannej kawy.

Powoli zaczęłam rozumieć, na czym polega hasło: „im więcej stracisz, tym więcej zyskasz”.

Uwielbiam swoją aktualną pracę. Wciąż będę biegać do niej o świcie i w podskokach, ale może to nie za pracą, ale za tą tortownicą właśnie kryje się punkt w życiorysie, który przejdzie mi koło nosa, gdy gapić się będę w monitor komputera. Jak to się zdarzyło pewnemu włoskiemu sternikowi, którego tak pochłonął iPhone, że nie zauważył przepływającego obok wieloryba.