Opowiada siostra Brygida Maniurka, Franciszkanka Misjonarka Maryi (FMM), jedna z dwóch Polek pracujących w Aleppo.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Beata Zajączkowska: Co się dzieje w sercu, gdy Bóg posyła na misje do oblężonego Aleppo, miasta które z naszej perspektywy przypomina piekło na ziemi?
s. Brygida Maniurka FMM: Nie tyle Pan Bóg posłał mnie tutaj, ile raczej czułam w moim sercu Jego delikatne i pełne szacunku zaproszenie. Jest to misja na którą przełożone nie wysyłają. Jeśli komuś taki wyjazd zaproponują, zastrzegają, że można powiedzieć „nie” jeśli nie czujemy się na siłach. Wracając na Bliski Wschód po roku odnowy duchowej myślałam o siostrach w Aleppo. Niektóre są tam od początku wojny, potrzebują odpoczynku, tego by ktoś je zastąpił. Wiedziałam, że Bóg da mi wystarczająco swojej łaski, by zaakceptować to posłanie.
Aleppo to nie pierwsza misja. Pracuje siostra w Syrii od ponad 20 lat, jak sytuacja chrześcijan zmieniła się w tym czasie?
Chrześcijanie w Syrii zawsze mieli w pamięci wierność ich przodków Chrystusowi podczas licznych prześladowań, jakie miały miejsce w historii tutejszego Kościoła. Przed wojną żyliśmy w przyjaźni z rodzinami muzułmańskimi. Prowadziliśmy choćby wspólne projekty socjalne. W Rakce byłam odpowiedzialna za ośrodek dla niepełnosprawnych, w którym 99 proc. stanowiły dzieci muzułmańskie. Przez wiele lat rodzice codziennie przyprowadzali je do ośrodka, zawiązały się między nami relacje. Często w dowód wdzięczności byliśmy zapraszani do ich domów na posiłki. Korzystaliśmy z ich usług. Elektryk, czy stolarz nie zgadzali się na to byśmy im płacili. Podobnie było, gdy kupowaliśmy coś dla ośrodka, np. na obóz wypoczynkowo-terapeutyczny dla naszych dzieci. Wiele produktów otrzymywaliśmy wówczas za darmo. Mówili nam: przyjeżdżacie z Europy opiekować się naszymi dziećmi, to my chociaż w ten sposób możemy się odwdzięczyć.
Sytuacja chrześcijan znacząco zmieniła się dopiero teraz w czasie wojny i to tylko na terenach zdominowanych przez islamistów. W ubiegłym miesiącu byłam na północy Syrii. Rodziny, które się tam schroniły uciekając z Rakki opowiadały mi, jak rdzenni muzułmanie z tego miasta protestowali, gdy islamiści dewastowali tam kościoły i publicznie palili Biblie oraz inne książki religijne. Organizując przeciwko temu manifestacje sami ryzykowali życiem. Chrześcijanie mówią, że nigdy im tej postawy solidarności nie zapomną.
Z terenów zajętych przez fundamentalistów z tzw. Państwa Islamskiego docierają do nas niesamowite świadectwa wiary chrześcijan, które zawstydzają, czy wręcz weryfikują nasze wygodne chrześcijaństwo.
Oni sami często mówią „teraz zdajemy egzamin z naszej wiary, dotychczas były to tylko słowne deklaracje”. Jeden z uprowadzonym przez islamistów chrześcijan wyznał „kiedy byłem torturowany, doświadczyłem jak bardzo cenne jest zbawienie, które ofiarował nam Chrystus i jakie pocieszenie z niego płynie”. Inny był przez miesiąc w rękach jednej z najbardziej fanatycznych grup islamskich. Stawiali mu pytania na temat modlitwy chrześcijańskiej, miłości nieprzyjaciół, a przed oswobodzeniem, po zapłaceniu wysokiego okupu, prosili, by się za nich modlił.
Mówili mu też, że ich sytuacja jest krytyczna, wręcz bez wyjścia. Sprzedali wszystkie swoje dobra, opuścili domy, by udać się na dżihad, czyli świętą wojnę. Teraz zdają sobie sprawę, że to, co się dzieje nie ma z nią nic wspólnego, chodzi jedynie o to, by zabijać i niszczyć. Akurat ten człowiek nie był maltretowany i pozwolono mu na sporadyczny kontakt z rodziną. Wielu jego znajomych jednak straszliwie torturowano, a kilku zabito.
Islamiści porwali też trzyosobową rodzinę chrześcijańską. Matkę wypuścili. Ojca z synem bito i wymagano, by szydzili z krzyża. Gdy torturowali syna, kazali na to patrzeć jego ojcu. Mówił po czasie, że odczuwał wówczas ogromną boleść i myślał o cierpieniu, jakie przeżywała Maryja widząc swego syna biczowanego i wyszydzanego. Wyznał „kiedy nas bito, czuliśmy jakby również inne ciało cierpiało; jakby Jezus ofiarował się, by być biczowanym wraz z nami. Nawzajem umacnialiśmy się w wierze i modliliśmy się”. Ojca potem wypuszczono, by zdobył pieniądze na wykup za syna. A ten, choć z natury jest osobą nieśmiałą i małomówną, w czasie niewoli elokwentnie dyskutował ze swymi oprawcami o wierze. Mówi, że sam nie wie skąd przychodziły mu odpowiednie słowa…
Lata pracy na Bliskim Wschodzie to także tworzenie więzów. W rękach islamistów byli siostry przyjaciele…
Martin, jego ojciec i dwóch synów byli w niewoli tzw. Państwa Islamskiego przez rok. Zostali uprowadzeni wraz z grupą ponad 200 innych osób w czasie napadu na chrześcijańskie wioski w 2015 r.. Zaledwie kilka dni wcześniej opuścili swój dom i porzucili dorobek całego życia uciekając przed islamskimi fundamentalistami. Jego żona Caroline pracuje w Caritas. Mówi, że miała świadomość, iż mężowie kobiet i ojcowie dzieci, którym pomaga najprawdopodobniej należą do grupy, która uprowadziła jej męża, teścia i dzieci. Wyznaje, że czuła łaskę Bożą, by mimo to służyć im z całym oddaniem i uprzejmością. Co miesiąc, za każdą wypłatę kupowała dla rodziny ubrania wierząc, że wrócą.
Była to kobieca troska o najbliższych ponieważ opuszczając dom jeszcze przed uprowadzeniem nie zdążyli nic ze sobą wziąć. Najpierw kupiła ubrania wiosenne – nie wrócili… Poukładała je w szafie i zaczęła kupować letnie, potem jesienne i zimowe…
Jak potoczyła się dalej historia Martina i Caroline? Czytaj na kolejnej stronie.
Otrzymywała telefony od mężczyzn, którzy więzili jej bliskich. Wyznaje, że Pan Bóg dał jej siłę, by odpowiadać im łagodnie, ale i zdecydowanie. Był to rzeczywiście czas dawania świadectwa płynącego z wiary. Jej dzieci nie chcą opowiadać o tym, co przeżyły w niewoli. Najmłodszy z nich Charbel mówi jedynie, że chciałby móc wymazać ten okres z pamięci.
Martin opowiadał, jak na ich oczach wykonano egzekucję na kilku znajomych, był wśród nich jego kuzyn. Oznajmiono im, że są następni w kolejce… Martin wspominał, jak nawzajem umacniali się w wierze, bo niektórzy z nich nie wytrzymywali tego napięcia. Byli tacy, co wyparli się wiary i przeszli na islam. Martin mówił, że fundamentaliści ich deprecjonowali, większy szacunek mieli do tych chrześcijan, którzy mimo zastraszania nie poddali się i starali wykorzystywać każdą rozmowę ze swymi oprawcami do tego, by im mówić o chrześcijaństwie, o Biblii. Przetrzymywani w niewoli chrześcijanie robili różańce z pestek oliwek, które dostawali na posiłki – na nich się modlili.
Martin pisał też codziennie do Caroline listy, choć nie mógł ich wysłać. Jego żona przechowuje je teraz jak skarb i pokazuje innym. Martin opowiadał, że po wypuszczeniu na wolność ogarnęła go taka złość, że chciał złapać za karabin, odszukać tych, co ich więzili i pozabijać. Potem zdał sobie sprawę, że niczym by się wówczas od nich nie różnił. Postanowił z nimi „walczyć świadectwem” dzieląc się tym, jak wiara w Jezusa, od której chcieli go odciągnąć, pomogła mu przeżyć niewolę. Dziś opowiada, że właściwie jest im wdzięczny za to doświadczenie, bo jego wiara umocniła się, dała mu też wolność wewnętrzną.
Martin i Caroline zdecydowali, że nie opuszczą Syrii. Mówią jasno „wiemy, że znowu możemy być porwani i cierpieć, może nawet zginiemy, ale już się nie boimy bo wiemy, że jesteśmy w rękach Boga i że nic w naszym życiu nie dzieje się bez Jego woli”. Poznałam tę rodzinę już ponad 15 lat temu, jak byłam na placówce w Hassake. Pomagali nam w misji. Uczestniczyli w każdym spotkaniu formacyjnym i modlitewnym spragnieni zagłębiania się w Słowo Boże, byli pasjonatami poznawania tradycji Kościoła. Dziś mówią „to wszystko nas przygotowywało do tego ostatniego egzaminu”. Rozmawiając z nimi już po porwaniu widziałam, jak naprawdę dojrzeli w wierze.
W doniesieniach z Aleppo często szokuje to, że mimo życia na gruzach, wciąż spadających bomb, braku wody i elektryczności toczy się normalne życie.
Aleppo jest podzielone na część wschodnią i zachodnią. My żyjemy w zachodniej – tej bezpieczniejszej. Część wschodnia leży w gruzach, nie mamy dojścia do niej, choć to tylko jakieś 2 km od nas… Codziennie myślę o ludziach tam mieszkających i boleję, że nie możemy im pomóc, modlę się za nich. W naszej części staramy się żyć normalnie choć nie ma prądu, całe dzielnice pozbawione są dostępu do wody pitnej, w sklepach jest bardzo mało produktów, a życie jest straszliwie drogie. Wiele osób głoduje, zwłaszcza dzieci, szerzą się choroby. Ludzie żyją w ciągłym stresie i strachu spowodowanym spadającymi pociskami, w każdym miejscu i o każdym czasie. Wiele osób mówi mi, że gdy wychodzą do pracy i zamykają drzwi swego mieszkania, to przyglądają się jego wnętrzu, by je zapamiętać, bo nie wiedzą, czy po powrocie jeszcze je zastaną. Wielu zadaje sobie również pytanie: czy dziś wrócę jeszcze do domu?
Życie i śmierć mieszają się ze sobą…
Kilka tygodni temu młody chłopak na dwa dni przed swoim ślubem przyszedł do domu po garnitur na tę uroczystość i zginął od pocisku. W ubiegłym tygodniu bomba trafiła w szkołę i nauczycielka na oczach dzieci została rozerwana w kawałki, zginęło razem z nią 10 dzieci, reszta została ranna. Rania wychodziła na swój ślub do kościoła z naszego klasztoru, bo jej dom został kilka dni temu zniszczony. Mieszkała tam tylko ze starszym ojcem. Był w czasie ataku w domu, ale dzięki Bogu nic mu się nie stało. Codziennie słyszę takie historie.
Ludzie, na ile się da, starają się żyć w miarę normalnie. Jak jest spokojnie, idą do pracy, szkoły (mamy już pokolenie dzieci, które nie znają innego życia niż wojna), a jak słyszy się spadające pociski, bombardowanie, to zostajemy w domu. Ale jest też wiele rzeczy pięknych, dzieje się wiele dobra. Sytuacja sprawia, że ludzie są wrażliwsi, bardziej uważni na potrzeby drugich, solidarni. Sami żyjąc w niedostatku, dzielą się z innymi. Jest wiele bezinteresownej pomocy.
W sferze duchowej bardziej świadomie przeżywamy obecną chwilę, nasze „teraz”. Jest większa świadomość, że może to być już nasz ostatni dzień. Powoduje to większe zawierzenie Panu Bogu, że wszystko jest w Jego rękach. Daje to większą wolność w stosunku do swego życia, siebie samego. Relatywizuje też wiele spraw, jest inna hierarchia wartości. Wiele rzeczy staje się drugorzędnych, nieistotnych. Dzieje się tak nie naszą ludzką mocą, to jest łaska udzielona nam przez Boga. Doświadczam też namacalnie owoców modlitwy wielu osób, niektórych nawet nie znam. Te owoce to Boża opieka, spokój wewnętrzny, siła – nie ludzka, ale przychodząca od Pana Boga, niosąca nadzieję i miłość ludziom.
Jak można pomóc służącym tam siostrom? Dowiesz się na kolejnej stronie.
W Syrii trwa krwawa wojna, a siostra ostatnio poleciała na północ kraju, by organizować tam formację katechetów.
Wiele rodzin chrześcijańskich emigruje, a więc i katecheci. Księża poprosili nas o formację nowych młodych ludzi, którzy chcą się zaangażować w katechezę. Byłyśmy w trzech miastach Malkije, Hassake i Kamiszli. W każdym ośrodku organizowałyśmy trzy dni warsztatów. Początkowo miały być tylko dla katechetów z Kościoła chaldejskiego, jednak na spotkania przychodzili ludzie z wszystkich obecnych tam Kościołów ormiańskich i syriackich, katolickich i prawosławnych. W każdej wolnej chwili odwiedzałyśmy rodziny, zwłaszcza te które straciły na wojnie bliskich, czy też których bliscy zostali uprowadzony (wielu już od kilku lat i rodzina nie ma żadnej wiadomości, czy jeszcze żyją lub gdzie są przetrzymywani). Odwiedzałyśmy też rodziny uchodźców, które musiały uciekać przed islamistami, zostawiając wszystko…
Niesiecie pomoc wszystkim, także muzułmanom. Być może wśród ludzi którym pomagacie są rodziny islamskich oprawców, którzy mordują chrześcijan.
Jesteśmy tego bardzo świadomi. Często przychodzą do nas po pomoc kobiety z dziećmi, a ich mężowie, starsi synowie są nieobecni. To jest wybór ich mężów, dlaczego one, biedne, miałyby ponosić tego konsekwencje? Być „ukarane”? Już bardzo cierpią, bo w kulturze arabskiej, muzułmańskiej życie kobiety, gdy u jej boku nie ma mężczyzny jest bardzo trudne, tym bardziej, jeśli ma dzieci, a jeszcze trudniejsze w sytuacji wojny. Poza tym widzimy człowieka potrzebującego i to wystarczy, nie jest ważne jakiej jest narodowości, przynależności etnicznej, religii, itd. Pomagamy na ile możemy. Nawiasem mówiąc, dla muzułmanów to jest wielkie świadectwo. Często w rozmowach niesioną przez nas pomoc podają, jako coś charakterystycznego, co wyróżnia chrześcijan od innych. Tak samo jak miłość nieprzyjaciół. Proszą o wyjaśnienie na czym ona polega, bo jak mówią, słyszeli że jest to cecha charakterystyczna dla chrześcijaństwa.
Dla Syryjczyków to już szósty wojenny Adwent. Papież życzył, by był dla wszystkich czasem prawdziwej nadziei.
Kolejne dzielnice są powoli wyzwalane, więc ufamy, że niedługo całe miasto będzie wolne. Modlę się o koniec tej bezsensownej wojny, jest zbyt wiele cierpienia. Ludzie są już wyczerpani, wykończeni. Martwię się o dzieci, które rosną w takim klimacie. Ich rysunki to czołgi, pociski, zabici – poćwiartowane ciała, ranni. Ich zabawy to szpital z rannymi, płacz bliskich, ucieczka przed nadlatującym pociskiem. Nadzieją jest wiele dobra duchowego, które w tej calej tragedii się dzieje. W naszym codziennym ocieraniu się o śmierć wiele osób zadaje sobie pytanie o sens swojego życia, skupia się na tym, co najistotniejsze, żyje blisko Pana Boga. Jest wiele wrażliwości na biedę i cierpienie drugiego człowieka.
Od początku Adwentu trwa w Aleppo inicjatywa dziecięcej modlitwy o pokój (ang. Children in prayer for peace). Na czym ona polega?
Jest to inicjatywa papieskiego Stowarzyszenia Pomoc Kościołowi w Potrzebie i naszej parafii św. Franciszka w Aleppo, a zaproszeni są do niej ludzie dobrej woli na całym świecie. W każdą pierwszą niedzielę miesiąca w naszej parafii sprawowana jest Eucharystia dla dzieci o pokój. Pragniemy, by podobne msze lub modlitwy z dziećmi były organizowane w innych parafiach świata, w komunii z nami. Inicjatywa ta wpisuje się w przekonanie, że to Król Wszechświata, Książę Pokoju jest prawdziwym źródłem wszelkiego pokoju oraz że Pan wysłucha wołania swoich dzieci. I że modlitwa maluczkich tego świata będzie inspiracją do refleksji i nawrócenia „wielkich”. Zapraszam, by dołączyć do nas na Facebooku i podzielić się swoją inicjatywą modlitewną. W przyszłym miesiącu pierwsza niedziela wypada 1 stycznia 2017 – w Światowy Dzień Modlitw o Pokój.
Wielu Syryjczyków mówi, że świat i politycy zawiedli na całej linii, tylko wytrwała modlitwa do Boga może przynieść pokój ich ojczyźnie.
Modlitwa przede wszystkim. Potrzebne jest jednak także działanie. Solidarność ludzi z innych państw z Syryjczykami. Obiektywne ukazywanie sytuacji, odważne mówienie prawdy o tym, co się dzieje, presja na prowadzących tę wojnę, podsycających ją. Ważne są działania międzynarodowe, ale także lokalne. Widzimy np. jak młodzi chrześcijanie i muzułmanie samoistnie organizują się, by razem nieść pomoc potrzebującym rodzinom, to jest „zaczyn” nowego społeczeństwa, które bierze swój los w swoje ręce. Syryjczycy apelują o zaprzestanie sprzedaży broni wszelkim ugrupowaniom. Proszą też, by nie mieszać się w ich sprawy. Podkreślają, że setki lat w Syrii żyły w zgodzie różne religie, grupy etniczne, więc także teraz dogadają się. Mówią: nie potrzebujemy zbrojnej interwencji z zewnątrz.
Rozmowa została przeprowadzona na początku grudnia 2016