separateurCreated with Sketch.

Naprotechnologia powinna być zastosowana wobec każdej niepłodnej pary

whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Elżbieta Wiater - 10.01.17
whatsappfacebooktwitter-xemailnative

O tym, dlaczego pary rezygnują z in vitro i jak wygląda ich leczenie w naprotechnologii, jeśli wcześniej korzystali z IVF – mówi Daria Mikuła-Wesołowska, lekarz, bioetyk.

Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.


Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Elżbieta Wiater: Czy przychodzą do pani pary, które wcześniej korzystały z procedury in vitro?

Daria Mikuła-Wesołowska*: Zdecydowaną większość pacjentów stanowią ludzie szukający innej drogi niż in vitro. Kiedy usłyszeli od prowadzącego lekarza, że pozostały im jedynie metody wspomaganego rozrodu, zaczynają kierować się do specjalistów z naprotechnologii. Niektórzy podeszli do inseminacji, ale po niej ostatecznie zrezygnowali z tej formy starań o dziecko. Jednak pacjenci, którzy już przeszli procedurę in vitro lub są w trakcie programu, też też stanowią znaczącą grupę. W niej kilka podgrup.

Jakich?

Pierwsza to osoby, które podeszły do procedury, chociaż nie były do niej przekonane – weszły w nią niejako przyparte do muru przez własne pragnienia, ale także naciski bliskich. Mam czasem wrażenie, że rodziny tak strasznie naciskają na małżonków, że niektóre pary rzuciłyby się w ogień, byle tylko począć i urodzić. Z jednej strony jest ich własne pragnienie, z drugiej olbrzymi nacisk społeczny, takie rodzinne zaglądanie do pokoju dziecięcego.

Druga podgrupa par po in vitro to ci, którzy z pełnym zaufaniem do opinii lekarza weszli w program. Dla nich był on logiczną konsekwencją postępowania terapeutycznego. I po jego zakończeniu, jeśli dziecka nadal nie ma, doświadczają rozczarowania. Jest ono tym bardziej bolesne, im większa była początkowa ufność wobec metody. Trzecia to ci, którzy mają już dziecko poczęte dzięki IVF, ale wciąż drążą temat diagnozy i chcieliby odzyskać płodność. A co za tym idzie, następne dzieci począć naturalnie.

Z jakich powodów pary rezygnują z metod wspomaganego rozrodu?

Najczęściej chodzi o brak jasnej diagnozy. Wiele par słyszy na przykład, że cierpi na niepłodność idiopatyczną (o nieznanej przyczynie), co de facto jest uznaniem przez lekarza, że nie wie, dlaczego dana para nie ma dzieci. Tymczasem oni chcą wiedzieć, gdzie jest problem. Niewiedza na ten temat jest olbrzymim obciążeniem psychicznym. Część par myśli: przychodzę do punktu usługowego, który zapewni mi dziecko. Poprzedni punkt, czyli klinika IVF, zawiódł, więc odwiedzają następny. Jest też grupa, która zadaje sobie pytanie, czy są skazani tylko na jedną metodę, i szukają innych, mniej inwazyjnych.

Są w końcu osoby, które z programu IVF wyniosły trudne doświadczenia i ze względu na nie nie chcą do niego wracać. Mam na myśli np. pacjentki, które otarły się o przestymulowanie jajników. Zdarza się ono rzadko, jednak dla kobiet, które doświadczyły któregokolwiek z jego etapów, jest traumatycznym doświadczeniem. Dla takich par przydatna byłaby pomoc psychologa – to doświadczenia, które trzeba przepracować, także po to, by przyśpieszyć powrót płodności. Czasem przyczyną rezygnacji jest też zmęczenie programem in vitro.

Czyli to nie są wyłącznie kwestie finansowe?

Mam wrażenie, że osoby w takiej desperacji, w jakiej są niepłodne pary, wykopią pieniądze spod ziemi. Sprzedadzą dom, zadłużą się, wezmą kolejny kredyt. Z tego powodu nie widziałabym problemu jedynie tutaj. Ważniejsze jest, przynajmniej dla tych małżonków, którzy docierają do mnie, pytanie o przyczynę niepłodności.

Skoro przychodzą po diagnozę, to znaczy że postrzegają naprotechnologię pozytywnie.

Na początku najczęściej nie mają opinii na temat tej metody leczenia. Po prostu próbują jeszcze jednej drogi i w miarę wędrowania nią otwierają im się oczy. Doskonała większość z nich po raz pierwszy spotyka się z tak szczegółowym wywiadem lekarskim, terapia ma czytelny, logiczny schemat, otrzymują pełną dokumentację lekarską. Cały czas monitorują efekty razem z lekarzem, mogą dopytać o szczegóły, których nie rozumieją. Są partnerami, nie wyłącznie przedmiotem działań medycznych. To wszystko sprawia, że z czasem automatycznie nabierają zaufania.

Leczenie to proces, w miarę jego trwania para przechodzi też swoją wewnętrzną drogę. Zmienia się podejście do własnej płodności, ciała, pragnienia dziecka, wyobrażenia o leczeniu. I nagle się okazuje, że małżonkowie są w stanie uznać ograniczenia swojej natury: wiek, stan zdrowia, problemy anatomiczne. Widzą, że tu nie ma mowy o automatycznych efektach, zaczynają szanować naturę.

Jaka jest skuteczność terapii napro u par, które wcześniej korzystały z programu in vitro?

Wynosi ona ok. 30 proc. Trzeba zaznaczyć, że skuteczność terapii napro jest niższa u par, które mają za sobą procedurę wspomaganego rozrodu, niż u tych, które nie mają za sobą takich doświadczeń.

Często mówi się o napro, że to alternatywa do in vitro. Co Pani o tym sądzi?

Nie zgadzam się z tym. Naprotechnologia to jest po prostu dobra medycyna, która po postawieniu diagnozy próbuje leczyć zdiagnozowany problem, monitorując skuteczność terapii na każdym jej etapie. Naturalną potrzebą chorego jest wiedzieć, co mu dolega, i leczyć to, co jest nazwane. To ścieżka, która powinna być zastosowana wobec każdej niepłodnej pary.

Inne materiały na ten temat przygotowane przez Elżbietę Wiater znajdziesz TUTAJ

*Daria Mikuła-Wesołowska – lekarz, bioetyk, od 2008 r. konsultant medyczny naprotechnologii, instruktor Modelu Creighton, dyrektor Ogólnopolskiego Centrum Troski o Płodność

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.