separateurCreated with Sketch.

Opowieść matki, która zamiast poddać się aborcji, przyjęła życie córeczki ze śmiertelnymi wadami wrodzonymi

whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Silvia Lucchetti - 17.01.17
whatsappfacebooktwitter-xemailnative

„Benedetta, kochanie ty moje, jeśli chcesz odejść, idź. Jesteśmy gotowi. Idź do Jezusa i powiedz mu, że jesteśmy szczęśliwi, że przyszłaś na świat”.

Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.


Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Droga Titti, kiedy dowiedziałam o Twojej historii, pomyślałam, że warto podzielić się nią z naszymi czytelnikami, ponieważ, jak mówił Paweł VI, bardziej niż proroków, potrzebujemy świadków. A Twoje świadectwo jest przepiękne. To świadectwo „pełni radości”, jak sama mówisz, radości w cierpieniu, związanej z krzyżem, ze śmiercią. Brzmi jak paradoks, ale właśnie tak jest. Ale zacznijmy od początku.

Czytając o Tobie i Twoim mężu, można mieć wrażenie, że jesteście niezwykłymi ludźmi, coś pomiędzy superbohaterami a świętymi. A przecież jak wielokrotnie mi mówiłaś, jesteście zupełnie przeciętną rodziną, której dane było zmierzyć się z niezwykle trudnym doświadczeniem. Czy możesz nam o tym opowiedzieć?

Nasza historia to historia zwykłej rodziny, która jest w Kościele. Ja i mój mąż Michele należymy do Neokatechumenatu, ale to o niczym nie świadczy, ponieważ niezależnie od tego strasznie trudno jest zaakceptować doświadczenie tak dalekie od tego, co człowiek sobie wyobraża. Nasza historia jest niezwykła w swojej zwyczajności. Niezwykłe było odkrycie, że Bóg jest wierny w czasie tak trudnych przeżyć.

Kiedy dowiedzieliście się, że Wasza córeczka jest chora?

W piątym miesiącu. To była moja druga ciąża. Podczas USG dowiedzieliśmy się, że nasza córeczka Benedetta ma dysplazję śmiertelną. Lekarz powiedział, że dziecko na pewno umrze albo zaraz po urodzeniu, albo w ciągu pierwszego roku życia i będzie straszliwie cierpieć. A potem dodał, że w tym wypadku jedyną metodą leczenia jest aborcja terapeutyczna. Pamiętam, że użył słowa „leczenie”, a ja nie wiedziałam nawet, co to jest aborcja terapeutyczna. Ale mimo to i choć przeszliśmy formację duchową, choć uważaliśmy siebie za chrześcijan, ludzi wierzących, nie przeszło nam przez myśl, że mogę tę ciążę donosić. Lekarze tłumaczyli, że aborcja to jedyny sposób, żeby nasza córka nie cierpiała, doszliśmy więc do wniosku, że nie ma innego wyjścia.

Możesz wyjaśnić, co kryje się pod nazwą aborcja terapeutyczna?

W przypadku aborcji terapeutycznej kobiecie podaje się prostaglandyny, żeby pobudzić skurcze i wywołać poród. Ale w większości przypadków kobiety nie rodzą od razu po pierwszej dawce. Czeka się wtedy dwa, trzy dni i znowu podaje prostaglandyny. To świadczy o tym, jak silnie dziecko jest przywiązane do życia. Dzieci umierają w czasie porodu, ponieważ dotknięte są różnymi wadami, a że przychodzą na świat przedwcześnie, nie mają sił walczyć o przeżycie. Innymi słowy, poród nie prowadzi do życia, lecz do śmierci.

A zatem zrozpaczeni, pod wpływem słów lekarzy, początkowo zdecydowaliście się na aborcję. Co stało się potem?

Rozmawiałam z pewną lekarką, która wyjaśniła mi, jak będzie przebiegać aborcja, wywołanie porodu itd. Nie mogłam powstrzymać łez. Może już wtedy Pan otwierał mi oczy. Pamiętam, że powiedziałam: „w takim razie nie chcę tego zrobić”. Lekarka próbowała mi jeszcze tłumaczyć, że nie mam innego wyjścia. Potem posłała mnie do psychiatry, żebym podjęła decyzję. Po drodze trafiłam na oddział położniczy. Były tam matki przygotowujące się do aborcji terapeutycznej. Nigdy nie zapomnę tego, co zobaczyłam. Zajrzałam do jednego z pokojów, zupełnie jakby ktoś stamtąd mnie wezwał i w tym momencie zdałam sobie sprawę z tego, co przeżyję, jeśli zdecyduję się na aborcję. W środku była młoda dziewczyna w trakcie aborcji. Obok łóżka siedziała jej mama. Płakała i trzymała córkę za rękę, a dziewczyna krzyczała z bólu. Ta kobieta słyszała, jak wcześniej rozmawiałam z lekarką i wiedziała, że mam przejść to samo. Spojrzała na mnie i powiedziała: „u mojej córki to też jest aborcja terapeutyczna”. Nigdy nie zapomnę smutku, goryczy i rozpaczy tych słów. „Nie mogliśmy postąpić inaczej” – dodała. W jej oczach była pustka i beznadzieja. Tam nie było Boga, nie było nadziei, ponieważ Bóg jest nadzieją. Ta scena przekonała mnie, że aborcja terapeutyczna nie jest rozwiązaniem. To tylko śmierć i cierpienie. Niedługo potem rozmawiałam z psychiatrą, ale w głębi serca byłam już przekonana. Wiedziałam, co robić.

To, że zobaczyłaś rozpacz i cierpienie młodej matki, która doświadczała aborcji, było dla Ciebie prawdziwym darem?

Tak, to niewątpliwie była łaska, że Pan pozwolił mi na własne oczy zobaczyć to cierpienie i powiedzieć o nim. Czekając na psychiatrę, spotkałam inne kobiety, które podobnie jak ja czekały na aborcję. Słuchałam, co mówią i było mi bardzo smutno. W pewnym momencie zebrałam się na odwagę i zagadałam do pewnej mamy, która miała brzuch tej wielkości co ja. Zapytałam, dlaczego jest w szpitalu. Powiedziała, że jej córeczka ma zespół Downa. W tej chwili poczułam się tak, jakby coś we mnie umarło i pomyślałam: „Ale jak to, czy aborcja terapeutyczna nie dotyczy tylko dzieci z wadami letalnymi?” Powiedziałam Panu: „Czy nie było lepiej, żebym miała dziecko z zespołem Downa, a nie skazane na śmierć?”

Kiedy podjęłaś decyzję, że nie poddasz się aborcji?

Razem ze mną do gabinetu psychiatry weszła ta mama, której córeczka miała trisomię 21. Psychiatra dał nam jakieś kartki do podpisania. To była cała konsultacja psychiatryczna. Wstałam i powiedziałam, że przyszłam porozmawiać. Lekarz spojrzał na mnie jak na wariatkę i zapytał: „Jest pani tutaj, żeby zrobić aborcję terapeutyczną, tak czy nie?”. „Nie” – wyrzuciłam z siebie. – „Przyszłam porozmawiać. Zdaje pan sobie sprawę z tego, że urodzę, żeby zamiast życia dać mojej córce śmierć?” Psychiatra nie dawał za wygraną: „No, to jak, chce pani tej aborcji?” Odpowiedziałam, że nie i wyszłam z gabinetu, słysząc jeszcze jak zirytowany lekarz mówi: „Za dwa dni będzie tu pani z powrotem i wszystko pani podpisze”. Ale tak się nie stało. Następnego dnia wycofałam żądanie aborcji. Pielęgniarka, której o tym powiedziałam, przyjęła tę decyzję z wielką radością. Podniosła do góry kartę i zawołała: „Chodźcie, chodźcie, Mallitti rezygnuje!” i dodała: „Brawo! Pozwól działać naturze”. To jeszcze bardziej uzmysłowiło mi, że takie decyzje nie są kwestią wiary. Bóg daje ci siłę, ale żeby odrzucić aborcję, wcale nie trzeba wierzyć. Człowiek w głębi duszy zna prawdę. Po wyjściu z oddziału poczułam się uwolniona od ciężaru śmierci. Zostawiłam go za plecami. Nie wiedziałam, co się wydarzy, ale czułam szczęście i pewność, że Bóg mnie nie opuści.

A co z bliskimi? Jak przyjęli Twoją decyzję?

Zewsząd spadły na mnie słowa krytyki: „Jesteś wariatką i egoistką”, „Chcesz, żeby twoja córka cierpiała”, „Nosisz w brzuchu dziecko, które musi umrzeć”. Ale ja zawsze podkreślam, że niewyobrażalne cierpienie ustąpiło, a na jego miejsce przyszła ogromna radość. Doświadczenie Benedetty jest łaską i radością mojego życia. Gdybym wcześniej tak strasznie nie cierpiała, nigdy nie doświadczyłabym tak głębokiego ukojenia. Jeśli cierpienie jest konieczne, by poczuć to, co odczułam w czasie pogrzebu Benedetty, to znaczy, że cierpienie nie jest złem, jak się sądzi, jak się nam wmawia. Nie, jest dobre. Jestem osobą niezdecydowaną, niepewną siebie. To, że miałam pewność co do decyzji i siłę, żeby jej bronić wobec wszystkich, nawet wobec męża, który był tak udręczony, że chciał aborcji, to niewątpliwie był dar boży. Nigdy nie zapomnę tego, co powiedział mi pewien ksiądz: „Musisz być wierna swojemu mężowi we wszystkim z wyjątkiem grzechu”.  To była słuszna decyzja. Czułam, że Bóg jest ze mną, że spełniam Jego wolę. Nie przejmowałam się krytyką. Liczył się tylko Pan, „tak”, które Mu powiedziałam i które chciałam doprowadzić do końca. Miałam cierpieć, miałam oglądać śmierć własnego dziecka, ale On obiecał mi, że mnie pocieszy, że mnie nie opuści. I dotrzymał słowa.

Jak w tym trudnym momencie udało Ci się żyć w zgodzie z mężem, który nie akceptował Twojej decyzji?

Początki nie były łatwe. Wielki ból z powodu diagnozy i kwestia aborcji sprawiały, że kłóciliśmy się i cierpieliśmy. Doszliśmy nawet do wniosku, że to koniec naszego małżeństwa. Michele nie chciał przyjąć naszej córeczki, był przerażony. Być może kobieta jest lepiej przygotowana do bólu, do cierpienia, pewne rzeczy są dla niej bardziej naturalne. Rozumiałam jego udrękę i nigdy go nie osądzałam, bo przecież był ojcem pogrążonym w cierpieniu. Jako para znaleźliśmy sobie kierownika duchowego, ojca Antonio. Ta pomoc była konieczna. Sami nie dalibyśmy rady. Musieliśmy czuć miłość. Bardzo nam pomogły bliskość i modlitwa naszej wspólnoty, mojej mamy, siostry i wszystkich, którzy się za nas modlili. Pamiętam, że zadzwoniłam do 150 klasztorów klauzurowych, do każdego z osobna, prosząc o modlitwę w naszej intencji i w intencji uleczenia naszej córki. Mój mąż otworzył oczy w czasie jednej z rozmów z o. Antonio. To była niezwykle piękna, podniosła chwila. Przyjął krzyż, zaakceptował naszą córkę i postanowił, że będzie miała na imię Benedetta, bo jest błogosławieństwem dla naszej rodziny.

Opowiedz, co czuliście w czasie narodzin Benedetty.

Benedetta urodziła się 26 października 2012 przez cesarskie cięcie. Wbrew zapowiedziom lekarzy wcale nie była potworem. Była prześliczna, podobna do mojego męża, płakała i samodzielnie oddychała. Przed zabiegiem ja i Michele poszliśmy na mszę razem z jednym z braci z naszej wspólnoty. Chcieliśmy się przygotować i napełnić Jezusem. Rano w szpitalu czekał na nas ks. Antonio, który przez cały czas modlił się za nas i wspierał nas duchowo. To on, wzruszony i szczęśliwy, ochrzcił Benedettę. W chrzcie wzięli udział pracownicy oddziału, matka chrzestna i mój mąż.  Przez dwa dni, które nasza córeczka spędziła na intensywnej terapii, Michele śpiewał jej psalmy, trzymając ją za rączkę. Chciał, żeby odczuła całą naszą miłość i przebaczyła mu za to, że nie od razu ją przyjął. Na drugi dzień, kiedy lekarze powiedzieli, że zostało jej tylko kilka godzin, poprosiłam Frankę, pielęgniarkę, która pocieszała mnie i wspierała, żeby mnie zabrała do Benedetty. Wiele razy prosiłam Pana, żeby nie kazał naszej córeczce umierać w samotności, żeby obdarzył mnie łaską bycia z nią w tym momencie. I tak się stało. Wzięłam ją na ręce i wyszeptałam: „Benedetta, kochanie ty moje, jeśli chcesz odejść, idź. Jesteśmy gotowi. Idź do Jezusa i powiedz mu, że jesteśmy szczęśliwi, że przyszłaś na świat. Jesteś wyjątkowa, nauczyłaś nas, czym jest miłość”. W tym momencie do pokoju wszedł Michele. Benedetta wydała ostatnie tchnienie.

Benedetta poszła do nieba 28 października, dwa dni po urodzeniu. Jak wspominasz dzień pogrzebu?

Pogrzeb był przepiękny, to było święto w gronie przyjaciół. W smutku doświadczyłam wielkiej radości. Nikt nie składał nam kondolencji. Wszyscy nam dziękowali, a my mówiliśmy: „trzeba dziękować Bogu”. Michele i ja naprawdę nie jesteśmy wyjątkowi. Przeciwnie. Żadni z nas superbohaterowie, czy szczególnie dobrzy chrześcijanie. Po prostu otworzyliśmy drzwi Chrystusowi i powiedzieliśmy Mu „tak”. Były kłótnie, płacze, nieporozumienia, ale jeśli udało się nam, to może się udać każdemu. Każdy może doświadczyć radości, którą odczułam w czasie pogrzebu mojej córeczki. To był dar od Boga, ta radość dosłownie mną owładnęła. Zresztą wcześniej byłam przekonana, że nie będę w stanie uczestniczyć w pogrzebie mojej maleńkiej. Mówiłam mężowi: „Nie chcę iść. Umrę, jak zobaczę białą trumienkę. Uświadomię sobie, że straciłam dziecko i dojdę do wniosku, że wszystko to, co przeżyliśmy w okresie ciąży i dwóch dni życia Benedetty, po prostu sobie wymyśliłam”. Ale stało się inaczej. Ten pogrzeb był Paschą mojego życia. Kiedy trumna została wprowadzona do kościoła, nasi bracia ze wspólnoty śpiewali „Przybądź z Libanu”. Zalała mnie nieziemska radość i czułość. To była radość kogoś, kto umiera i widzi pusty grób. Poczułam pewność, że Benedetta jest w niebie, bardziej żywa niż ja, że życie wieczne istnieje. Ten pogrzeb był jakby ukoronowaniem mojego życia i ciągle, choć minęły już cztery lata, czuję tę samą radość, a zarazem nie pamiętam o bólu i cierpieniu. To łaska, jaką otrzymałam od Pana.

Utworzyłaś na Facebooku profil „Nie dla aborcji terapeutycznej” („No aborto terapeutico”). Opowiadasz tam swoją historię, ale także historie innych osób, które dziś mogą liczyć na pomoc Comfort Care. Co to jest?

Szukając informacji do swojego profilu na FB, trafiłam na artykuł doktor Elviry Parravicini, neonatolożki z Columbia University Medical Center w Nowym Jorku. Przez zbieg okoliczności, w którym ja widzę działanie Opatrzności, poznałyśmy się i za jej pośrednictwem i dzięki pomocy bardzo wielu osób wprowadziłyśmy Comfort Care w szpitalu Villa Betania w Neapolu, gdzie urodziłam Benedettę. To protokół leczenia, którym objęto potem także inne szpitale w południowych Włoszech. Comfort Care polega na opiece nad rodzinami oczekującymi dziecka, u którego zdiagnozowano wady uniemożliwiające przeżycie. Obejmuje trzy elementy: odżywanie noworodka taką drogą i w taki sposób, które będą najlepsze w jego stanie, zamiast hospitalizacji na oddziale intensywnej terapii umieszczenie noworodka w przytulnym pokoju, gdzie członkowie najbliższej i poszerzonej rodziny, włącznie z małymi dziećmi, mogą przyjąć dziecko, otoczyć je miłością i towarzyszyć mu aż do śmierci. Może się tam odbyć chrzest lub obrzędy innych religii. Trzecim kluczowym elementem jest leczenie bólu u noworodka za pomocą najodpowiedniejszych w danym wypadku środków. Chodzi o to, żeby zrobić wszystko, by dziecko nie cierpiało i najlepiej jak to możliwe, przeżyło dany mu przez Boga czas.

Zamiast aborcji terapeutycznej, która oznacza całkowitą samotność umierającego noworodka i samotność cierpiącej matki, Titti zachęca, by wybrać piękno życia, a nie śmierć i z miłością towarzyszyć śmiertelnie choremu dziecku w jego narodzinach dla Nieba.

Tekst ukazał się we włoskiej edycji portalu Aleteia
Tłumaczenie: Aleteia

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.