Cieszę się, że udało mi się zrobić coś konkretnego, zamiast powtarzać tylko w kółko: „biedni imigranci”.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
We Francji dwa miasta stały się symbolem kryzysu migracyjnego: Calais, gdzie ok. 7000 ludzi żyło w nielegalnym obozie nazwanym „Dżunglą” oraz oddalony od niego o 40 km Grande-Synthe, na przedmieściach Dunkierki, gdzie stworzony został „La Linière”, pierwszy prawdziwy obóz dla uchodźców. O tym jak wygląda życie codzienne w „La Linière” opowiedziała nam Daniela Hochgesand, która w nim pracowała jako wolontariusza.
Czemu zdecydowałaś się pracować jako wolontariusz w obozie dla uchodźców, zamiast pojechać na urlop?
Razem z moim partnerem od wielu lat jesteśmy zaangażowani w wolontariat. Pomagamy biednym i bezdomnym ludziom. Na początku zeszłego roku obejrzałam film dokumentalny, który bardzo mnie poruszył. Opowiadał on o skupisku imigrantów, ale nie o tym w „Dżungli”, niedaleko Calais, ale w miejscowości Grande-Synthe, która znajduje się obok Dunkierki. Ludzie z okolic przyjeżdżali i pomagali tym ludziom jak mogli. Bardzo mnie wzruszyła postawa mieszkańców, którzy próbowali coś robić, bez żadnej struktury organizacyjnej. W tym samym czasie organizacja „Lekarze bez granic” zaproponowała stworzenie tam obozu zgodnego z normami UNHCR*. Zdecydowaliśmy się pojechać tam latem.
Czego się najbardziej obawiałaś?
Przede wszystkim tego, że nie dam rady fizycznie. I ogólnie, że nie podołam temu wyzwaniu.
Nie bałaś się imigrantów?
Nie. Jeśli miał to być obóz zbudowany zgodnie z normami, znaczyło to, że ludzie mają co jeść i na czym spać. Największym problemem „Dżungli” było to, że ludzie tam przybywali i nic nie było zorganizowane. A tego bym się bała.
Ale w „Dżungli” też byli wolontariusze?
Tak, byli wolontariusze, ale ja się nie czułam na siłach, aby tam jechać.
Jaka była Twoja pierwsza myśl, gdy dojechałaś do obozu „La Linière”?
Moja pierwsza myśl była taka, że spotkam tam ludzi, którzy właśnie przemierzyli 4000 km. Zastanawiałam się, ile czasu potrzebowali na to, aby przebyć te 4000 km, które dzielą np. Irak i przedmieścia Dunkierki.
Później zostaliśmy bardzo chłodno przyjęci przez CRS (Republikańskie Kompanie Bezpieczeństwa – oddziały prewencji policji narodowej). Zostaliśmy wylegitymowani, spisano nas. Szczerze mówiąc byłam trochę przerażona. Wcześniej przez kilka godzin błądziliśmy w poszukiwaniu obozu. I wtedy pomyślałam, że te ostanie 3 godziny z mojego życia, to jest to, z czym uchodźcy spotykają się na co dzień.
Jak wyglądał sam obóz?
Jeśli chodzi o sam obóz to było w nim coś bardzo życzliwego, uspakajającego. Celem wszystkich ludzi, i moim też, już od drugiego dnia było to, aby uchodźcy odnaleźli trochę spokoju. W obozie, kiedy ja tam byłam, przeważały dwie populacje: iraccy Kurdowie i Afgańczycy. W namiotach „Lekarzy bez granic” przebywali Afgańczycy, w drewnianych barakach mieszkali Kurdowie z Iraku. Nie można było ich do siebie dopuścić, bo się kłócili. Chociaż ja nie byłam świadkiem żadnych niesnasek.
Było wystarczająco miejsca dla wszystkich?
Tak. „Lekarze bez granic” zbudowali ten obóz bez pomocy państwa, które nie chciało się w to angażować. Później jednak zdecydowano się ich wesprzeć finansowo i przysłano też swoich funkcjonariuszy. Obóz mógł pomieścić 2500 osób. W tamtym czasie było tam najwyżej 1500 osób.
A ilu było wolontariuszy?
Mówili, że potrzebują 60 osób dziennie, ale mam wrażenie, że było nas mniej.
Czy uchodźcy chcieli tam przebywać, czy próbowali uciec?
Były osoby, które czekały na to, aby być przeniesione do tymczasowego ośrodka, gdzie pomagano im ubiegać się o azyl. Były też osoby, które chciały jechać dalej do Anglii. Nikt nie mówił otwarcie: „Dziś wieczorem spróbuję przekroczyć granicę”. Ale dla większości było to miejsce tranzytu. Część z nich chciała się dostać do „Dżungli”, aby w Calais próbować dostać się na prom.
Jak wyglądała komunikacja z tymi ludźmi?
To są osoby, które z jednej strony pragnęły kontaktu, a z drugiej były bardzo nieufne. Ludzie muszą się najpierw do Ciebie przyzwyczaić, żeby zaczęli się przed Tobą otwierać. Ale niektórzy z nich byli tak straumatyzowani, że nie byli w stanie nawet mówić. Mnie najbardziej zadziwiały tam dzieci. Te dzieci, które tyle przeszły, były często bardzo bystre, śmieszne, szybko się uczyły. Często mówiły w imieniu swoich rodziców. Np. matka mówiła coś w ich języku, a dzieciak tłumaczył to na angielski czy francuski.
Jak wyglądał typowy dzień wolontariusza w obozie?
Wolontariusze mieszkali nieopodal obozu, w zbiorowych namiotach. Rano koordynator rozdzielał zadania. Wykonywało się je przez ok. 2 godziny, bo większość z nich była naprawdę wyczerpująca fizycznie. Podczas gdy jedni zbierali i wynosili śmieci, inni rozdawali kawę i herbatę. Codziennie trzeba było też rąbać drewno, którego się potem używało w kuchniach do gotowania. W jednej kuchni jedzenie przygotowywaliśmy my, a 4 inne kuchnie były do dyspozycji uchodźców, którzy mogli gotować ze składników, które codziennie dostawali. Trzeba było też obsługiwać pralnię. Jednym z zadań było także wożenie ludzi busikiem przez autostradę. Po drugiej stronie autostrady było centrum handlowe i hipermarket. Ludzie jeździli tam, aby kupować rzeczy, które później odsprzedawali w obozie. Mieli małe kramiki, na których sprzedawali papierosy na sztuki, ciastka itp. Proponowali usługi fryzjerskie. Musieli coś robić, inaczej by się tam strasznie nudzili.
Co jeszcze robili uchodźcy w ciągu dnia?
Praktycznie pomagali nam we wszystkim. Kiedyś sprzątałam w kuchni i bardzo się męczyłam, bo akurat tego dnia zabrakło nam środków czystości. I wtedy jeden z uchodźców przyszedł, zabrał mi miotłę, a drugi przyniósł mi talerz z jedzeniem i kazał coś zjeść.
Poza tym organizowane były też zajęcia z majsterkowania dla dzieci, gdzie np. z 3 starych rowerów budowali jeden nowy. Można było się też uczyć robienia prostych mebli, krzeseł. Natomiast „Lekarze bez granic” zorganizowali miejsce, do którego wstęp miały tylko kobiety z małymi dziećmi. Było to miejsce zadaszone, gdzie kobiety mogły przyjść, poplotkować, odpocząć. Jeśli znalazło się wystarczająco dużo wolontariuszy, organizowane były tzw. seanse piękności: malowanie paznokci, masaże.
Jakie trzeba posiadać cechy, żeby móc być wolontariuszem w takim miejscu? Oprócz siły fizycznej oczywiście?
Po pierwsze trzeba zaakceptować inny, wolniejszy rytm, którym tam płynie życie, nie próbować z tym walczyć. Obóz dla uchodźców to nie korporacja i nie można niczego nikomu nakazać robić. Zwykle wszystko trwa dłużej niż powinno i niektóre osoby się tym irytowały. Drugą rzeczą, którą trzeba mieć na uwadze to to, że nie zawsze chodzi o różnice kulturowe. W czasie jazdy busikiem za każdym razem kilku młodych chłopaków podłączało swoje telefony do odtwarzacza i musieliśmy słuchać kurdyjskiego rapu. Na początku doprowadzało mnie to do szału, ale później pomyślałam sobie, że przecież nigdzie indziej nie mogli słuchać muzyki na cały regulator, bo w obozie trzeba być cicho. A tu puszczali sobie piosenki, które dla mnie były okropne, ale dla nich to był jedyny moment, kiedy mogli śpiewać, tańczyć, poczuć się wolnym. I myślę, że my byśmy zrobili tak samo. Nasze kultury są różne, to na pewno. Ale na początku bardziej denerwowały mnie rzeczy, które równie dobrze mogłyby robić nasze dzieci czy nasi mężowie.
Czy zdarzyły się niebezpieczne sytuacje?
Raz coś się zdarzyło w nocy, ale mnie tam wtedy nie było. Na teren obozu wszedł przemytnik, który chciał namówić ludzi do ucieczki. Natychmiast powiadomione zostały oddziały prewencji policji narodowej, które przybyły na teren obozu, zaczęły przeszukiwać baraki, a wolontariuszom kazali opuścić obóz. Powtarzali nam, żeby w wypadku niebezpiecznej sytuacji, jak najszybciej się stamtąd oddalić. Każdy z nas miał też notesik z różnymi słowami w różnych językach i była też informacja, żeby w razie napiętej sytuacji nie interweniować, tylko wezwać służby. Mogłoby się okazać, że np. ktoś wyciągnie nóż.
Co Ci dał pobyt w obozie?
Robiłam coś, co wydawało mi się ponad moje fizyczne siły. W ciągu dnia dawałam radę, ale wieczorami nie byłam w stanie się ruszyć. Cieszę się, że udało mi się zrobić coś konkretnego, zamiast powtarzać tylko w kółko „biedni imigranci”. Ponadto spotkałam wspaniałych ludzi – i wolontariuszy, i uchodźców – których w innych okolicznościach bym nigdy nie poznała, z którymi przeżyłam wspaniałe chwile. Wyjeżdżając stamtąd, miałam wrażenie, że ich wszystkich opuszczam. Byłam bardzo wzruszona. Mówiłam sobie, że to, co robię nie wymaga specjalnych umiejętności i mogłabym tam zostać dłużej. I teraz, gdy tutaj o tym rozmawiamy, to mam ochotę tam wrócić choćby w tej chwili.
* United Nations High Commissioner for Refugees (Wysoki Komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców)