Zmarł Wojciech Młynarski. Nauczyłam się od niego, że „róbmy swoje” to najlepsza ze szkół, jeśli idzie o rozwój osobisty, asertywność i poczucie spełnienia.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Pierwszy samodzielny recital zagrał w 1967. Ale już od ’61 był związany z Hybrydami, w latach ’64-67 spłynął na niego deszcz opolskich nagród. Ale urodzona w 1980 roku fanka odkryła to dopiero w połowie lat dziewięćdziesiątych. Zobaczyła go ubranego w obcisły golf, nieco przygarbionego na ekranie telewizora, który niedawno kupili rodzice. Zwróciła uwagę na charakterystyczny, lekko nosowy, nonszalancki sposób śpiewania „Niedzieli na głównym”.
Wtedy tylko tyle. Ten moment wrócił, kiedy kilka lat później dostała płytę z koncertem „Młynarski w Paryżu”. Od tamtej pory – jak śliwka w kompot. Uwiódł ją świat lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych. Dandysowa moda. Finezja słowa. Czytanie między linijkami. Nauczyła się szacunku dla absurdu i ironii: to niezwykle skuteczne narzędzia, ale bez talentu i wprawy nie ma co się nimi posługiwać, bo inaczej jest się śmiesznym, albo można samemu się nieźle pokaleczyć.
Sądząc po fejsbukowych wpisach po opublikowaniu informacji o śmierci autora „Mojego ulubionego drzewa”, nie ma takiego Polaka, który nie potrafiłby wymienić kilku tytułów piosenek Wojciecha Młynarskiego, albo zacytować bonmotu, który zawdzięczamy właśnie jemu (czasem nieświadomi autorstwa). Te wszystkie „róbmy swoje”, „jeszcze w zielone gramy”, „nie ma jak u mamy”, „przyjdzie walec i wyrówna” i apele do dziewczyn, by „były dobre na wiosnę”… To truizm, ale trzeba go wypowiedzieć: bez Młynarskiego polska piosenka – i w ogóle polszczyzna – byłaby o wiele uboższa.
Kiedy zaniósł do cenzury tekst na okładkę swojej pierwszej płyty (1966), było tam takie zdanie: „Moim założeniem jest mówienie prawdy o naszym życiu”. Cenzor na wszelki wypadek skreślił słowo „prawdy”. Artysta opowiadał potem, że postawiło go to w dość dwuznacznej sytuacji. Ot, smaczki Polski Ludowej. Ale tak krawiec kraje, jak…
Talent, charakter i okoliczności spowodowały, że posługując się mową wiązaną tak trafnie punktował głupotę, zawiść i przypochlebianie się. Jednocześnie, przy użyciu takich samych narzędzi, potrafił przekonać, żebyśmy „lubili się trochę” i urzec liryzmem, który nie był sentymentalny a przejmujący jak „polska miłość”. Na dodatek filozofię życiową udało mu się wyłożyć w piosence zamiast w grubym tomie (fakt, łatwo nie było – „Róbmy swoje” Młynarski spisywał przez kilka lat).
Do tego wszystkiego – niezależnie czy sięgamy po tekst z roku 1963 czy 2003 – jego ocena rzeczywistości, zjawisk społecznych, relacji międzyludzkich pozostaje niebywale akuratna i aktualna. To dlatego od Młynarskiego nauczyłam się, że „róbmy swoje” to najlepsza ze szkół, jeśli idzie o rozwój osobisty, asertywność i poczucie spełnienia.
Dlaczego to wszystko piszę, składając niemal hołd? Dlatego, że pewna studentka dziennikarstwa rozmyślała swego czasu nad tematem pracy magisterskiej. Mając już na koncie kilka lat pracy w lokalnej rozgłośni katolickiej postanowiła, że napisze właśnie o tym: o wartościach, ewangelizacji itp. Pani doktor prowadząca proseminarium ostrzegła, że będzie to oznaczało mozolne wczytywanie się w dokumenty papieskie i spytała, czym się pani studentka interesowała, co czytała, czego słuchała. – Wojciecha Młynarskiego! – odpowiedziała ona i dodała: ale to chyba nie nadaje się na magisterkę. Pani doktor uniosła brwi i kazała się zastanowić.
Studentka nie dowierzała, że z zasłuchania i po prostu czegoś, co w naturalny sposób było częścią jej życia mogła powstać jakaś uczona praca. Dlatego potem pisząc kolejne rozdziały o potrzebach aksjologicznych społeczeństwa informacyjnego (!) co i rusz wzdychała: a mogłam pisać o Młynarskim jako felietoniście… Co więcej, dzisiaj jest przekonana, że owe potrzeby Mistrz zaspokajał w stopniu doskonałym. Za co niniejszym mu ogromnie dziękuje.