Czyli czar mokrych wspomnień.
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!
Teraz to nie poszaleję. Cienko u mnie ze śmigusem, moja żona, choć kocha się kąpać to zabaw z polewaniem nie lubi. Kiedyś, na początku, jak dzieci były małe, coś tam jeszcze się „pośmigusowało”, ale i tak trudno było poszaleć, bo tuż za nami biegła moja żona z mopem krzycząc:
„Koniec, stop! Stop! Błagam! Wszystko mokre, podłoga się niszczy!”. I jak tu kultywować tradycję, jak za tobą biegnie estetka.
Za to gdy byłem mały, w naszym mieszkanku na Ochocie w śmigus-dyngus panowała totalna anarchia! Bo jak można nazwać mokry tajfun, po którym raz wstały klepki i odeszła farba ze ścian!? Mama schowana w kuchni była bezpieczna, do głównych porachunków w śmigus-dyngus dochodziło między mną, tatą i dziadkiem. PRL uzbroił wszystkich w plastikowe jajeczka (były w każdym sklepie), ale w domach sięgało się po cięższy sprzęt: dziadek lał z kubka, ojciec nie pamiętam z czego, a ja używałem… pompki do piłki. To był mój patent, zasysałem wodę niczym strzykawką z umywalki i efekt był piorunujący: czasami strumień był na parę metrów – pamiętam, bo zniszczyłem dwie pompki. W wodnym szale, wpadłem na pomysł rzucania po ścianach mokrą piłką tenisową, ciesząc się, że woda cudownie rozbryzguje się po mieszkaniu!
Czytaj także:
Szymon Majewski: „A ja mam szesnaście lat, nie wiem sam, kto serce mi skradł”
Mama ze swojej kryjówki wychodziła jak już było po wszystkim, gdy po śmigusie u Majewskich spadało ciśnienie w warszawskich wodociągach. Wszystko było mokre, kołdry, jaśki, dziadek, tata i ja też. Nawet makatki i obrazy nie wytrzymywały serii z wodnych automatów.
Na tym tle, zawsze staroświecko wypadała babcia Stasia, która odwiedzając nas tego dnia, wyciągała z torebki perfumy i mówiąc:
„Chodźcie kochani, tradycja do tradycja” – wypuszczała na każdego po dwie krople.
Ja już o tej porze byłem mocno rozwodniony, bo tuż po porannym domowym dyngusie toczyłem regularne wodne wojny na osiedlu. Walczyliśmy na podwórka, bandami po piętnastu, dwudziestu. W chwilach wolnych od walki, znudzeni, polewaliśmy się między sobą. Pamiętam, że czasami było pięć stopni, a ja przemoczony chodziłem pół dnia po mieście. Nie wiedzieć czemu miałem kalosze, do których spływała cała woda i chlupała cały dzień. „Gumiaki” były jednak argumentem, dla mamy:
– Masz kalosze?
– Mam.
– To idź.
Jednak największą wodną wojnę stoczyłem w schronisku na Turbaczu, parę lat później, będąc w harcerstwie. Byliśmy tam na obozie wędrownym z 16-tką. Pamiętam, że do godziny 24-tej siedzieliśmy przy kominku, bratając się z jakąś drużyną krakowską, ale już parę minut przed północą, zaczęliśmy się szykować do wielkiej wojny warszawsko- krakowskiej. Napełnione kubły i butelki czekały już w pokojach. Braterstwo braterstwem, ale Mokra Wojna musiała zebrać swoje żniwo.
Czytaj także:
Szymon Majewski: Historia na dwóch kółkach
Punkt dwunasta Szwejk dał rozkaz do ataku i się zaczęło. Żeby oszczędzić potrzebne podczas wędrówki ubrania, biegaliśmy w samych gatkach na boska. Ze schroniska zrobiliśmy basen. Wojna trwała z pół godziny i skończyła ją interwencja dyrektora schroniska, który wpadł na nasze piętro i zabrał nasze legitymacje szkolne i studenckie! Tak oto wodni partyzanci, musieli sprzątać schronisko i odpracowywać własne dowody tożsamości.
Dyrektora najbardziej wkurzył fakt, że oblężonym i zamkniętym „Krakusom” laliśmy wodę pod drzwi…
Dziś o tak niechlubnym śmigusie mogę tylko pomarzyć. Wspomnienia przywołuje lany poniedziałek, a także ból korzonków – efekt młodzieńczych fascynacji H2O.