Wyjście do kina na film adresowany do dzieci, przyznanie się do umiłowania dziecięcej, zdawałoby się, literatury, to nie dowód niedojrzałości, tak modnego syndromu Piotrusia Pana. Czasem jest dokładnie na odwrót.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Od zawsze mity, legendy i baśnie były nośnikiem uniwersalnych prawd i wartości. To nie przypadek zatem, ani sporadyczna sytuacja, gdy z ust dziecka (zapatrzonego przecież i zasłuchanego w bajkową rzeczywistość) usłyszymy coś, co przejmie nas, dorosłych na wskroś. Po prostu dzieci uważnie, choć bezwiednie, kodują to, co istotne. Na szczęście w wielu dorosłych ta umiejętność zachwytu i odczytywania drugiego dna w baśniach nie do końca ginie, choć czasem potrafimy się żachnąć: to przecież dla dzieci! Co ty mi tu…
Wiem, co mówię. Był taki moment, że poprzez świeżo zdobytą przyjaciółkę „weszłam” do grupy jej przyjaciółek i znajomych. Cudna, dziewczyńska ekipa młodych kobiet w wieku od dwudziestu kilku do trzydziestu kilku lat. Właściwie każda inna. Ale łączy je silna więź i… ukochanie disnejowskich baśni!
Przed pierwszą domówką w tym gronie zostałam „ostrzeżona”, że impreza może skończyć się wspólnym karaoke z piosenkami z „Małej Syrenki”, „Pocahontas” czy „Krainy Lodu”. Nie wierzyłam! Albo może tak – zupełnie inaczej to sobie wyobrażałam. A w rezultacie rzeczywiście w ruch poszedł YouTube i ekran dużego telewizora, a moje świeżo upieczone koleżanki, które znały wszystkie utwory na pamięć, śpiewały, tańczyły i ewidentnie widać było, że jest to dla nich COŚ!
Tak, czułam się trochę jak kosmita z innej planety, przyglądałam z pytaniem pewnie wypisanym na czole: co ja robię tu? Na szczęście dziewczyny po prostu były sobą i mnie – nawet z tym oszołomieniem – jakoś kupiły. Po początkowym szoku, kolejne spotkania z podobną oprawą muzyczną już w ogóle mnie nie dziwiły. Co więcej, wywołały refleksję: co takiego jest w tych baśniach i piosenkach, że dorosłe, zaradne kobiety tak pociąga? Oczywiście, można mówić o sentymencie z lat dziecięcych. Ale myślę, że jest w tym coś więcej.
Kiedy kilka tygodni temu do Polski trafiła aktorska wersja „Pięknej i bestii”, moje koleżanki w znakomitej większości uderzyły do kina. A ja, choć akurat tego filmu nie widziałam, przypomniałam sobie kwestię z jakiejś poprzedniej wersji, która mniej więcej szła tak: „Moja twarz jest podzielona, tak jak ja – jedna połowa należy do księcia, druga do bestii. Jeśli mnie kochasz, musisz zaakceptować obydwie”. Jakoś przed wielu laty byłam w stanie zapamiętać coś tak pięknego. Dziś dodam: uczącego otwartości, akceptacji, tego, czym jest pełnia, tego, że nie możemy sobie wybierać w drugiej osobie tylko odpowiadających nam cech, że nie możemy próbować dopasowywać sobie kogoś do swoich oczekiwań i wyobrażeń, że mamy pozwolić mu być sobą z całym dobrodziejstwem inwentarza – czy można się dziwić, że dorosłym (a może przede wszystkim im, bo dzieci przyjmują takie stwierdzenia jako coś najbardziej naturalnego, bez żadnego psychologicznego roztrząsania) taka baśń daje do myślenia i potrafi potężnie rezonować?
Można w tym miejscu przejść do psychoanalizy, do archetypów i symboli, i pewnie dla niejednego będzie to fascynująca intelektualna przygoda ze starymi mędrcami, rycerzami, czarodziejkami, wiedźmami, złośliwymi karłami. Ale nie potrzeba wcale tak dogłębnego studiowania, by baśnie dotknęły naszego serca i umysłu.
Co chcę powiedzieć – wyjście do kina na film adresowany do dzieci, przyznanie się do umiłowania dziecięcej, zdawałoby się, literatury, to nie dowód niedojrzałości, tak modnego syndromu Piotrusia Pana. Czasem jest dokładnie na odwrót – to dowód tęsknoty za tym, co piękne, mądre i dobre. Za poukładaniem i pełnią. A czy to nie jest objaw dojrzałości?