Polski franciszkanin, którego cały dobytek stanowiły habit, okulary i maszyna do pisania, w miejscu, które jest synoninem światowego blichtru?
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Św. Maksymilian wydawał lajfstajlowe pisma, kreował gusta i przyciągał do siebie setki ludzi, którzy razem z nim chcieli podbijać świat dla Boga i Maryi. Dzisiaj potrzebujemy takiego patrona, żebyśmy nie bali się podejmować trudnych wyzwań na chwałę Bożą – mówi Michał Kondrat, reżyser fabularno-dokumentalnego filmu o o. Maksymilianie Marii Kolbem „Dwie korony”. Obraz miał premierę 22 maja podczas targów towarzyszących 70. Międzynarodowemu Festiwalowi Filmowemu w Cannes. Do polskich kin trafi w październiku. W filmie grają znani polscy aktorzy, m.in. Adam Woronowicz, Cezary Pazura i Artur Barciś.
Joanna Operacz: Jak się udał pokaz w Cannes?
Michał Kondrat: Sądząc po reakcji publiczności – bardzo dobrze. Dystrybutorzy z różnych krajów chwalili „Dwie korony” i zapewniali, że są zainteresowani kooperacją. Teraz piłka jest po stronie Telewizji Polskiej, która ma prawa do filmu. Rozmowy trwają, ale już wiadomo, że będzie można go zobaczyć w co najmniej dwóch krajach, a przynamniej w jednym z nich będzie wyświetlany w kinach. Ufam, że sprawą zainteresuje się jeszcze kilkunastu albo kilkudziesięciu innych dystrybutorów i o. Maksymilian będzie działał tam, gdzie za życia nie zdążył dotrzeć.
Film o zakonniku, który zmarł 76 lat temu, był dla nich interesujący?
Widzowie byli poruszeni. Mówili, że dowiedzieli się o św. Maksymilianie rzeczy, o których wcześniej nie słyszeli. Wiedzieli, że zginął w Auschwitz heroicznie oddając życie za innego więźnia, natomiast nie mieli pojęcia, że prowadził imponującą działalność ewangelizacyjną wydając pisma, że pracował w Japonii, że był pionierem w wielu dziedzinach.
Czyli historia śmierci o. Kolbego jest znana nie tylko w Polsce?
Tak! O św. Maksymilianie słyszeli ludzie w wielu krajach. Ta popularność jeszcze wzrosła po ostatniej wizycie papieża Franciszka, który na oczach całego świata modlił się w miejscu jego śmierci. Wiele osób zaintrygował człowiek, którego celę odwiedził papież.
A co Pana zafascynowało w tej postaci?
Teraz katolicy często są uważani za ludzi trochę nie na czasie. Z o. Maksymilianem było odwrotnie – to on narzucał tempo. Na przykład wydawał gazety na najlepszych wtedy maszynach na świecie, zrobionych na zamówienie. Oszczędzał na różnych rzeczach, np. kupił dla klasztoru aluminiowe talerze (bo były tanie i trwałe) i kazał cerować zniszczone habity braci, ale urządzenia miał najlepsze. Bo gazety, które na nich drukował, miały służyć na chwałę Niepokalanej. Czasopisma wydawane w Niepokalanowie ukazywały się nawet w 60 milionach egzemplarzy! To nieprawdopodobne wyniki nawet na dzisiejsze czasy. W momencie, kiedy św. Maksymilian zawierzył całe swoje życie Maryi, granice przestały dla niego istnieć. Nie znał słów „nie da się”.
Jakim człowiekiem był św. Maksymilian?
Mimo różnych trudności, zawsze był optymistycznie nastawiony do życia, nigdy nie tracił nadziei. Tą nadzieją zarażał innych – nawet w Auschwitz, gdzie wielu ludzi ją straciło. Sypiał w nocy po dwie godziny albo nie sypiał wcale, żeby spowiadać innych więźniów i ich ratować, nieraz w dramatycznych okolicznościach. Na pewno ocalił w obozie więcej niż jedno życie.
Nagraliśmy rozmowę z byłym więźniem Auschwitz Kazimierzem Piechowskim, który opowiada, jak kilka słów o. Maksymiliana, którego kiedyś przypadkowo spotkał na obozowej ścieżce, całkowicie zmieniło jego nastawianie do sytuacji. Wcześniej był załamany, poddał się. „Nadzieja! Pamiętaj, nadzieja!” – powiedział mu wtedy o. Kolbe. Niecały rok po tej rozmowie pan Kazimierz i jego koledzy w brawurowy sposób uciekli z Auschwitz – weszli do szatni niemieckich oficerów i wzięli mundury, a potem wsiedli do samochodu komendanta i wyjechali główną bramą obozu.
Ostatnio w Polsce dzieje się sporo rzeczy się wokół św. Maksymiliana. Ukazały się książki, są różne inicjatywy. Jak Pan sądzi, z czego to wynika?
Najlepiej wytłumaczyła nam to szefowa muzeum św. Maksymiliana w Japonii: bo to jest święty na nasze czasy. Dzisiaj potrzebujemy takich wzorów, żebyśmy potrafili innym ludziom mówić o Bogu. Wszystko, co proponował o. Kolbe, w niesłuchanie charyzmatyczny sposób działało na ludzi. Jego gazety były – jak byśmy dzisiaj powiedzieli – lajfstajlowe. Kreował gusta, pisał o ciekawostkach, także np. naukowych. To nie przypadek, że prawie 800 braci wstąpiło do Niepokalanowa. Wszyscy chcieli być blisko niego i razem z nim podbijać świat dla Niepokalanej. Potrzebujemy takiego patrona, żebyśmy nie bali się podejmować trudnych wyzwań.
Połączenie fabuły i dokumentu to nietypowy pomysł na film. Jak ocenili go widzowie?
Dystrybutor z Włoch Vincenzo Mosca podkreślił atuty tego połączenia. Trudno byłoby zrobić film fabularny w trzech krajach: Japonii, Włoszech i Polsce. Bazowaliśmy na autentycznych zdjęciach, sfilmowaliśmy rzeczy, który używał św. Maksymilian, i miejsca, w których przebywał. Zarejestrowaliśmy też wypowiedzi osób, które go znały. Na przykład japońskiego franciszkanina, który został zakonnikiem po wybuchu bomby atomowej. Doszedł do wniosku, że skoro on i klasztor w cudowny sposób ocaleli, to musi wstąpić do klasztoru – a nie wiedział wtedy jeszcze nic o chrześcijaństwie. Ktoś inny wspominał, że w Nagasaki o. Maksymilian nie chciał zbudować ośrodka w znacznie lepszej lokalizacji, tylko wybrał obecną, bo powiedział, że w to pierwsze miejsce uderzy ognista kula. I tak się właśnie stało!
Pan też prosi św. Maksymiliana o pośrednictwo w swoich sprawach?
Tak. Na przykład kiedy robiliśmy film, czuliśmy ducha Maksymiliana. To dzięki niemu podjąłem próbę zorganizowania światowej premiery filmy Cannes. No i udało się.