Grzegorz Polakiewicz: „Miałem poczucie, że mam trochę łatwiej przez to, że nie mam nogi, bo jednak ludzie się mną interesowali, okazywali mi wiele serca. Czasem czułem, że to nieuczciwe wobec innych”.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Anna Malec: Skąd pomysł, by chodząc o kulach, nie mając jednej nogi, wyruszyć na camino?
Grzegorz Polakiewicz*: Zawsze o tym marzyłem. Usłyszałem o tej trasie dawno temu, w liceum, zacząłem czytać, później obejrzałem film „Droga życia”. Chciałem wyruszyć na camino jeszcze jak miałem dwie nogi i byłem w miarę zdrowy, funkcjonujący.
Ale to jest właśnie logika Pana Boga. Zrealizowałem to marzenie ledwo chodząc i o bardzo wątłym zdrowiu. Ta droga pokazała mi, że cała siła leży w duchu i w głowie, możesz być nawet bez nóg, ale jeżeli czegoś pragniesz, to to osiągniesz.
Jak na pomysł o camino zareagowali Twoi najbliżsi? Nie próbowali Cię powstrzymać?
To było niesamowite, miałem ogromne wsparcie. Choć wszyscy też mówili, że to szalone. Rozmawiałem nawet z kard. Kazimierzem Nyczem i on powiedział: „Jesteś szalony, całym sercem Cię wspieram, ale wybacz, nie będę naśladował!”. Więc tak, czułem, że są po mojej stronie.
Chciałeś się sprawdzić? Jakie były Twoje oczekiwania?
Po pierwsze, miałem bagaż różnych intencji i chciałem je zanieść do Santiago i do Fatimy.
Swoich czy innych?
Przede wszystkim innych. Zabrałem do plecaka wszystkie troski i problemy moich przyjaciół, ale też ich radości, żeby podziękować za to, co dobrego wydarzyło się w ich życiu.
Ruszając z tymi intencjami miałem świadomość, że czekają mnie różne trudności. I tak było, ale Pan Bóg okazał się w tym wszystkim silniejszy.
W Galicji cztery razy złapała mnie taka burza i deszcz, że nie miałem na sobie suchej nitki. Spojrzałem wstecz i pomyślałem, że przecież to jest niesamowite – w Polsce bym klął i bym się złościł, że jestem cały przemoczony, a tam miałem w sobie niesamowitą radość, mimo tego, że wszystko miałem przemoczone.
Pan Bóg dawał mi niesamowite poczucie wolności i radości w tym wszystkim, pokazując, że to nie jest najważniejsze, co z tego, że mnie zmoczyło, idę przecież do celu – spełniam marzenia, niosę intencje, jest dużo więcej powodów do radości niż do smutku.
Jak wyglądał Twój dzień?
Wstawałem bardzo wcześnie rano, wychodziłem o 5.30/6.00, tak żeby być na 14.00 na miejscu, choć pierwsze dni szedłem po 11, nawet 13 godzin. Miałem siłę, więc nie chciałem się zatrzymywać.
Po drodze robiłem przystanek na sok, kawę i ciastko francuskie z kremem budyniowym – to było moje śniadanie. Nie robiłem długich przerw, po prostu szedłem, szedłem, szedłem.
Byłeś tam sam, czy ktoś z Tobą szedł, pomagał Ci np. w niesieniu plecaka?
Na camino wyruszyłem sam, ale tam ciężko iść samemu! Tym bardziej, że – nie oszukujmy się – byłem taką trochę maskotką po drodze. W dobrym znaczeniu.
Choć przez pierwsze dni trochę irytowało mnie to, że ludzie chcieli sobie robić ze mną zdjęcia. Ale zrozumiałem to, bo też modliłem się o zrozumienie, i wiem, że takie zdjęcie pokazane komuś, może zmotywować drugiego człowieka, że Pan Bóg może z tego wyprowadzić dobro.
Intencje tych ludzi były dobre, okazywali mi ogromne wsparcie, czuliśmy się jak jedna wielka rodzina. Trasa z Porto do Santiago jest do pokonania mniej więcej w 10 dni, zakładając ok. 30 km dziennie. Ja zrobiłem tę trasę w 16 dni. Mój plecak ważył ok. 8 kg, na początku szedłem ok. 30 km. dziennie, jednego dnia zrobiłem 40, ale tylko dlatego, że się zgubiłem. Przez góry trochę zwolniłem, szedłem 15, czasem 20 km.
Wcześniej przeszedłem trasę z Porto do Fatimy, ale to jest trasa, której szczegóły chcę zachować tylko dla siebie. Takie było moje założenie – idę w szczególnej intencji, przemyśleć, poukładać różne rzeczy, to był czas tylko dla mnie. I faktycznie Pan Bóg mi na to pozwolił.
Trasa do Fatimy to jeszcze bardziej szalony pomysł niż trasa do Santiago. Do Fatimy nie ma przecież oficjalnych szlaków!
Tak, ale to był piękny czas, miałem dużo sił. Dużo małych cudów wydarzało się po drodze, Pan Bóg na każdym kroku pokazywał mi swoją obecność. I w drodze do Fatimy i w drodze do Santiago.
W jaki sposób?
Dużo by opowiadać. Np. w miejscowości Pontevedra w Hiszpanii, gdzie doszedłem bardzo zmęczony, bo podejście było cały dzień pod górę. Poszedłem do kościoła, rozpłakałem się i mówię: „Panie Boże, po co ja to wszystko robię, czy to ma jakiś sens?”.
Byłem strasznie zmęczony i myślałem, że nie ma z tego nic dobrego. Kiedy wyszedłem z kościoła podeszli do mnie ludzie, którzy kojarzyli mnie z drogi, zaczęli mi dziękować, wyściskali mnie, cieszyli się, że mnie widzą, mówili, że jestem największym szczęściem, jakie ich po drodze spotkało, największą motywacją, i że kiedy było im ciężko i chcieli zrezygnować, to przypominali sobie o mnie.
I w tym momencie Pan Bóg pokazał mi, że się mną posługuje, że jestem na tej drodze, żeby być świadkiem dla innych. To był dla mnie kamień milowy i dało mi to siłę, by iść dalej. To było jedno z mocniejszych wydarzeń.
Czytaj także:
Czego nauczyła mnie droga do Santiago de Compostela
Czyli żadnej taryfy ulgowej? Widziałam Twoje zdjęcia, miałeś bardzo poranione dłonie od kul…
Był moment, w którym ręce bardzo mnie bolały… Krew kapała mi z kul. Do tej pory, czyli miesiąc po zakończeniu camino, nie mam czucia w tych najbardziej poranionych miejscach.
Całość ciężaru i plecaka opierałem na dłoniach, na kulach. Była to też forma mojej ofiary, nie ma przecież pielgrzymki bez cierpienia. Ludzie cierpią, bo mają ponaciągane ścięgna, odciski na stopach, a moimi stopami są dłonie.
Widzisz już jakieś owoce camino? Coś się w Tobie zmieniło?
Owoce widać już w życiu ludzi, choć ja nigdy nie traktuję swojej modlitwy czy ofiary w sposób magiczny. Jestem przekonany, że Pan Bóg zawsze nam daje to, co jest nam potrzebne do szczęścia.
Camino nauczyło mnie być wdzięcznym za najdrobniejsze rzeczy i dostrzegać piękno, choćby najmniejszych rzeczy. Przez doświadczanie pomocy i wsparcia innych pielgrzymów, camino uczy też postawy człowieczeństwa, której dziś jest bardzo mało.
Pan Bóg troszczył się o mnie po całości. Widziałem to w każdym momencie. Od początku do końca.
Jak przyszedł pomysł o ruszeniu na camino, sprawdziłem bilety do Porto – i to było niesamowite, bo miałem 70 zł na koncie, i mówię: „Panie Boże, jak będzie bilet poniżej tych 70 zł, to lecę”. I znalazłem bilet za 60 zł! Bilet powrotny kupiłem za 30 euro. Mam świadomość, że na tę trasę to nie są normalne ceny.
W drodze ludzie mnie zapraszali do swoich domów na obiad. Miałem poczucie, że mam trochę łatwiej przez to, że nie mam nogi, bo jednak ludzie się mną interesowali, byli niezwykle empatyczni i okazywali mi wiele serca. Czasem czułem, że to nieuczciwe wobec innych, którzy mają równie trudną drogę. Ale oddawałem to Panu Bogu, uczył mnie w ten sposób pokory.
Czytaj także:
„Latająca” kadzielnica z katedry św. Jakuba. Uważajcie na głowy!
Masz jakieś kolejne szalone pomysły?
Wiem, że teraz jedyną moją barierą jest to, co mam w głowie. Mam kilka marzeń, m.in. Kilimandżaro, myślałem już o tym w samolocie, wracając do Polski.
Jest też w moim sercu potrzeba misji. To się zrodziło na camino i dość poważnie myślę o takim wyjeździe, gdzie nie byłbym ciężarem, a mógłbym pomóc. Bo jednak moja niepełnosprawność nie wszędzie byłaby pomocna. A nie chodzi o to, żeby się ktoś mną zajmował, ale żebym ja mógł dać coś z siebie i pomóc.
Pan Bóg ma szalone pomysły i szalone poczucie humoru, camino i doświadczenie tej drogi jest tego dowodem. A co będzie dalej, zobaczymy.
*Grzegorz Polakiewicz – wędrowny ewangelizator, przyjaciel bezdomnych i ubogich. Prowadzi bloga, na którym opowiada o życiu z niepełnosprawnością, zaufaniu Bogu i o tym, co daje mu siłę, by kochać i żyć bardziej. Mieszka w Warszawie.
Czytaj także:
Camino: narzeczeńskie rekolekcje w drodze
Czytaj także:
5 filmów o poświęceniu, które warto zobaczyć