Wolontariat misyjny nauczył mnie, że spotkanie z drugim człowiekiem jest najważniejsze. Bardzo trudno było mi się tego nauczyć, bo z natury jestem nastawiona tak, że to praca i działanie są najważniejsze. A nie są.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
O 20-letniej historii Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego „Młodzi Światu” opowiada Joanna Stożek. Asia była w grupie pierwszych wolontariuszy, od których w 1997 roku zaczął się SWM. Była na misjach w Kenii, Rosji, Sudanie Południowym i Nigerii. Dziś jest wiceprezesem SWM-u.
Przemysław Radzyński: Jesteś jedną z osób, które były u początku Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego? Jak zaczęła się historia SWM-u?
Joanna Stożek: Szczerze mówiąc nigdy nie myślałam o misjach. Miałam 16 lat. Byłam w liceum. Bardzo mocno angażowałam się w różne działania salezjańskie w mojej parafii na krakowskich Dębnikach. Współpracowałam z „szalonym” księdzem – Andrzejem Polichtem. Pomagałam mu organizować m.in. wakacje dla dzieci. Z ok. 200-osobową grupą salezjańskiej młodzieży byliśmy razem na pielgrzymce do Częstochowy. Spotkaliśmy dwóch przyjaciół ks. Andrzeja – misjonarzy z Kenii i Zambii.
Czytaj także:
Chcę wyjechać na misje. Co mnie tam czeka?
Widząc, że jesteśmy bardzo zainteresowani ich opowieściami stwierdzili: „Skoro tak bardzo się interesujecie, to sami przyjedźcie i zobaczcie jak tam jest”. Na początku wzięliśmy to za żart. Ale ks. Andrzej szybko podchwytywał szalone pomysły. Zaraz po wakacjach utworzyliśmy grupę misyjną. Sfinansowaliśmy pierwszy projekt misyjny, spotykaliśmy się z misjonarzami, którzy odwiedzali Polskę w czasie swoich urlopów i… zaczęliśmy przygotowywać się do wyjazdu.
To był rok 1997.
To był czas, kiedy nie było internetu… Kontaktowaliśmy się z misjonarzami jedynie za pośrednictwem faksu – tradycyjne listy bardzo długo dochodziły. Ponieważ oni też nie mieli stałego dostępu do faksu, to wymienialiśmy się informacjami co parę miesięcy.
Pamiętasz jakiś faks?
Do tej pory widzę przed oczami faks, na którym wymienionych jest kilka placówek, do których miało wyjechać pierwszych 10 osób. Wśród nich był opis placówki, która jest położona na półpustyni, gdzie nie ma regularnego dostępu do prądu. Pomyślałam, że to moje wymarzone miejsce. Później okazało się, że ja właśnie tam zostałam posłana.
Do Korr, na północy Kenii.
Tak, pośród bardzo tradycyjnych plemion – Samburu i Rendille. W tamtym czasie generator prądu w misji włączany był raz dziennie na dwie godziny. Nie było dostępu do żadnej komunikacji. Przez dwie godziny trzeba było jechać do miasta, gdzie z resztą świata można było skontaktować się przez radio.
To był wyjazd, który przemienił moje życie. Od tamtego czasu minęło 18 lat, a ja ciągle angażuję się w działalność misyjną. Spotkałam wspaniałych ludzi, którzy praktycznie nic nie mieli. Mieszkają w chatkach podobnych do igloo, tylko pokrytych skórami czy tekturą. Jedzą tylko raz dziennie. Bardzo ubodzy, ale równocześnie bardzo radośni i gościnni. Niesamowicie mnie to urzekło. Przychodziliśmy do nich, a oni dzielili się z nami wszystkim, co mieli. To było niesamowite przeżycie.
Czytaj także:
Na czym polega wolontariat misyjny?
Ważnym elementem tego wyjazdu było dla mnie spotkanie z misjonarzami – salezjanami, którzy pracowali tam przez kilkadziesiąt lat. Dla mnie to było niesamowite świadectwo oddania życia. Myśmy wyjechali na dwa miesiące – oni wyjechali na całe życie. To ich świadectwo najbardziej skłoniło mnie do tego, żeby bardziej zaangażować się w misje.
Ten pierwszy wyjazd to miał być wasz cel…
Gdy zobaczyliśmy, jakie są potrzeby na miejscu, jak misjonarze potrzebują wsparcia ludzi świeckich, to postanowiliśmy, że będziemy robić to dalej i z większym zaangażowaniem. Powstało stowarzyszenie. Od tamtej pory na misje wyjechało już ponad 400 osób do Afryki, Ameryki Południowej, Azji i Europy Wschodniej.
To symptomatyczne, bo opowiadasz o ludziach, których tam spotkałaś, a nie powiedziałaś, co Ty tam robiłaś. To, co się robi na misji, jest drugorzędne? Ważniejsza jest sama obecność?
Ja mam naturę działaczki. Praca jest dla mnie ważna. Jak jestem skupiona na jakimś zadaniu, to działanie jest dla mnie najważniejsze. Ale – i myślę, że tego nauczyły mnie też misje – że to ludzie są najważniejsi. Tak naprawdę możemy zrobić tam na miejscu niewiele, ale najważniejsze jest to, co zostawimy w sercach ludzi. I też to, co oni zostawiają w naszych sercach. To przemienia życie.
Ale wrócę do tego pytania – czym się zajmowaliście na misji w Kenii?
Robiliśmy to, co było potrzebne na miejscu – wykonywaliśmy drobne prace remontowe w budynkach misji i organizowaliśmy czas dzieciom i młodzieży.
A dziś, 20 lat później, co robi się na wyjazdach misyjnych?
Praca wolontariuszy na misjach bardzo się sprofesjonalizowała. Nie wykonujemy już tylko drobnych prac, ale często jedziemy z konkretnym planem. Dziś staramy się dopasowywać umiejętności wolontariuszy do potrzeb placówek, do której jadą. Także pobyt jest dłuższy. Bo na początku to był miesiąc lub dwa, a teraz standardem jest rok. W tym czasie faktycznie można zrobić coś konkretnego.
SWM mocno w tym czasie się sprofesjonalizował.
Zatrudnionych jest kilkunastu pracowników, ale ciągle jest też wielu wolontariuszy, to oni są podstawą organizacji. Jest biuro. Są struktury, które na szczęście nie zabijają ducha. Zmieniła się też skala działań. Na początku robiliśmy bardzo drobne rzeczy. Dopiero później zaczęliśmy budować szkoły, przychodnie, studnie.
Czytaj także:
„Ona nadal jest ze mną”. Rozmowa z siostrą Heleny Kmieć
Zaczęliśmy tworzyć profesjonalne filmy. W Krakowie wybudowaliśmy Wioski Świata – Park Edukacji Globalnej. Działamy na większą skalę i staramy się dotrzeć do większej liczby ludzi.
Czego nauczył Cię Wolontariat?
Wszystkiego! Wszystkiego, co potrafię w sprawach zawodowych – od rozliczania projektów i zarządzanie pracownikami po kwestie prawne związane z umowami i bardzo wiele innych rzeczy – nauczył mnie właśnie Wolontariat.
Poza profesjonalnymi rzeczami – szczególnie będąc na misjach – doświadczyłam ważnych i bliskich spotkań z ludźmi, ale też głębokiego spotkania z Bogiem. Wolontariat misyjny nauczył mnie zwracania większej uwagi na drugiego człowieka, że to spotkanie z nim jest najważniejsze. Bardzo trudno było mi się tego nauczyć, bo tak jak mówiłam, z natury jestem nastawiona tak, że to praca i działanie są najważniejsze. A nie są.