Gdy w ścianie ośmiotysięcznika zostaje uwięzionych sześciu mężczyzn, żarty muszą się skończyć. Zwłaszcza, gdy mają ze sobą tylko jeden namiot. A w głowach perspektywę zdobycia siódmego szczytu na świecie. I to najlepiej jak najszybciej. Bo przecież nikt na nim jeszcze nie był.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Wybitnie męska góra
Dhaulagiri to siódmy szczyt świata. Jego wierzchołek wznosi się na wysokość równo 8 167 metrów n.p.m. Sporo. Na tyle sporo, że przez długie lata góra była uważana za najwyższą na świecie. Od 1808 r., gdy to porucznik William Webb określił (jak się potem okaże, błędnie) jej wysokość na 8178 metrów n.p.m., góra przez trzy kolejne dekady dzierżyła zaszczytną palmę pierwszeństwa.
Dopiero możliwość pomiaru zaawansowanym sprzętem geodezyjnym sprawiła, że ją straciła. Wpierw na rzecz Kangchendzongi, a następnie Mount Everestu. Dziś wiemy, że również na rzecz kolejnych w rankingu K-2 i pozostałych trzech wyższych ośmiotysięczników. Nadal jednak mieści się w dziesiątce najwyższych na świecie punktów. Miejscowi przez lata nazywali ją „Biała Górą”. Po latach cały świat zaczął przejmować tę nazwę.
Tak naprawdę, w oryginale powinna ona brzmieć „Dhavala Giri”. Biali wspinacze nieco ją jednak uprościli. I dziś na siódmy szczyt świata mówimy po prostu: Dhaulagiri. Góra wybitnie męska. Przynajmniej w moim odczuciu.
Był czas, kiedy zapragnąłem zobaczyć tego kolosa na własne oczy. Pojechaliśmy we dwóch z ojcem. To miała być nasza wyprawa. Męska. Bez żadnego przewodnika, bez żadnego Szerpy, bez mułów i bez tragarzy. Z prostej przyczyny: na takie „wynalazki” nie było nas po prostu stać. Szliśmy więc we dwóch.
Czytaj także:
Dariusz Kamys: Ojcostwo to najwyższa forma sztuki [wywiad]
– Namaste! – pozdrawiały nas mijane gromadki umorusanych dzieci w okolicznych wioskach położonych pod Białą Górą.
– Namaste! – odpowiadaliśmy zgodnie, nauczywszy się już najpopularniejszego z nepalskich słówka.
– A gdzie reszta grupy? – zapytał nas któregoś razu ojciec rodziny, który właśnie wrócił z uprawnych pól tarasowych.
– Przed tobą. Jest nas tylko dwóch.
– A przewodnik? A Szerpowie? Muły? – dopytywał.
– Nie mamy. To zbyt kosztowne. Wystarczy, że uzbieraliśmy na lot do Nepalu…
– A skąd?
– Z Polski…
– A, Polacy… – uśmiechnął się znacząco, dodając po chwili – Niedawno spod góry wycofała się jakaś wyprawa. Uważajcie. Tu jeszcze zima w pełni.
Surowo i groźnie
Faktycznie. Przekonaliśmy się o tym kilka dni później. Był przełom lutego i marca. Byliśmy sami pośrodku białej pustki. Między srogimi turniami pokrytymi śnieżnymi okapami i serakami. Przekraczaliśmy co i rusz zamarznięte strumienie. Wyposażeni w raki, pokonywaliśmy kolejne śnieżne nawisy. Walcząc z chłodem. Pieruńsko zimno było zwłaszcza w nocy. Temperatura spadała do minus 25 stopni. Zawilgotniałe od śniegu buty momentalnie twardniały, stając się niczym skorupy. Włożenie ich następnego dnia o poranku na poranione od wielodniowego marszu stopy graniczyło wręcz z masochizmem.
Pod siódmym szczytem świata nie ma szlaku. W zimowych warunkach trudno nawet doszukać się wydeptanej ścieżki. Ta pojawia się czasem w pozostawionej poniżej nas dżungli oraz w jednym z najgłębszych przełomów rzecznych świata: dolinie Kali Gandaki. Tutaj, wyżej, jest już tylko biała połać śnieżnego puchu. Ciągła walka z chorobą wysokogórską i sypkim materiałem skalnym osypującym się czasem na głowy. Oto prawdziwe Himalaje. Surowe. Groźne. Ale i jakże piękne.
Czytaj także:
Jak być męskim? Wystarczą buty, szabla i ziarnko piasku
Dhaulagiri jak żaden inny ośmiotysięcznik miała szczęście do specyficznych wyczynów, jakie miały miejsce w trakcie prób jej zdobycia. Już 1954 r. argentyńska wyprawa wybierająca się na jej szczyt postanowiła wspomóc się… ładunkiem wybuchowym – zdetonowanym na wysokości ok. 7000 metrów n.p.m. Wszystko po to, by mieć gdzie rozstawić namioty (szczytowa partia Dhaulagiri cechuje się wyjątkową stromizną). Kolejny przykład „szalonych wspinaczy” góra miała okazję obserwować, gdy Niemcy i Szwajcarzy zorganizowali pierwszą w historii himalaizmu wyprawę… wegetariańską (ekspedycję sponsorowały firmy reklamujące tzw. zdrową żywność). Oczywiście, obie ekipy jakby „za karę” za eksperymentowanie na zboczach srogiej góry nie weszły na jej szczyt. Góra dzielnie się broniła.
6 mężczyzn i walka o życie
I wreszcie nadeszła pora na nich. Na międzynarodową ekipę, która zaatakowała szczyt w 1960 r. (z – i tu uwaga! – dwójką Polaków w składzie: Jerzym Hajdukiewiczem i Adamem Skoczylasem). Jak na eksploratorów Dhaulagiri przystało, także i ta wyprawa musiała wymyślić coś oryginalnego. Członkowie ekipy wpadli więc na pomysł, by w trakcie zdobywania wysokości posłużyć się… samolotem. Przy okazji ustanowiono ówczesny rekord wysokości lądowania. W efekcie ominięcia koniecznej w tych warunkach aklimatyzacji wysokościowej organizmu, część członków wyprawy trzeba było ratować sprowadzając na dół. Reszta ekipy rozdzieliła się na trzy grupki. Część się pogubiła, część się pochorowała od wysokości, część zaczęła schodzić.
W pewnym momencie zostało ich sześciu. I jak się okazało, mieli już tylko jeden, dwuosobowy namiot. Spróbowali spędzić tę noc razem. W środku. Z całym sprzętem, rakami, linami, czekanami. Grubymi kurtkami puchowymi. W sześciu. Sapiących ze zmęczenia, cuchnących potem, wyczerpanych mężczyzn. Ścisk w namiocie był tak koszmarny, że biorący udział w wyprawie Szerpa Nyima Dordjee nie wytrzymał. Po północy opuścił namiot, by resztę nocy spędzić na 30-stopniowym mrozie. W samym tylko śpiworze. W tych warunkach było to istnym wyzwaniem. I prawdopodobnie pierwszym w historii himalaizmu.
Dordjee przeżył. Mało tego. Był tak zziębnięty i prawdopodobnie spragniony szczytu, że następnego dnia był jednym z pierwszych, którzy wdrapali się na wierzchołek siódmego szczytu świata. Bo mu zależało.
Czytaj także:
Walerian Łukasiński – prawdziwy żołnierz, prawdziwy mężczyzna!