Pierwszym filmem Ridleya Scotta, który obejrzałam, był „Gladiator”. Poszliśmy na niego, żeby wyluzować się po egzaminie z metafizyki u ks. Oko. I to był błąd…
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
…wyszłam z kina na takiej adrenalinie, że bez czegoś mocniejszego lub szybkiej przebieżki nie było mowy o odpoczynku. Rewelacyjna muzyka, świetne zdjęcia i jak na tamte czasy, bardzo dobre efekty specjalne, a do tego niebanalna historia opowiedziana w dobrym tempie. Postanowiłam się bliżej przyjrzeć twórcy tego filmu.
Twórca klasyki
Okazało się, że dobrze trafiłam z fascynacją. Ridley Scott jest twórcą co najmniej kilku kultowych filmów, które z biegiem lat wcale się nie starzeją. „Obcy. 8 pasażer Nostromo”, „Blade runner”, „Thelma i Louise” i jeszcze parę zajmują nienaruszalne pozycje w zestawie must see każdego kinomana.
Ich reżyser urodził się jeszcze przed II wojną światową (w 1937 roku) w Anglii. Skończył Royal Academy of Arts, potem studiował w USA, pracował krótko w BBC, które opuścił, by założyć własną firmę produkującą filmy reklamowe. Myślę, że ta jego ostatnia decyzja dobrze pokazuje główną cechę zarówno jego samego, jak i jego dzieł: niezależność. Sukces kinowy, jaki odniósł pod koniec lat siedemdziesiątych, zapewnił mu na tyle wysokie dochody, że założył nawet własną agencję produkującą filmy Scott Free.
Wizjoner
Jest twórcą, którego forma twórcza wykreśla sinusoidę o bardzo dużej amplitudzie: od arcydzieł po totalne gnioty. Trudno się też dziwić – był reżyserem kilkudziesięciu filmów, a producentem dobrze ponad setki.
Jeśli miałabym wymienić cechy charakterystyczne jego warsztatu, zaczęłabym od strony wizualnej. Nawet jeśli film rozłazi się w szwach i trwa za długo (w końcu to Scott miał wymyślić takie cudo, jak wersja reżyserska, czyt. publikujemy prawie cały nagrany materiał), to zdjęcia są piękne i dobrze zmontowane. Szukał wciąż nowych inspiracji i rozwiązań plastycznych, pewnie dlatego efekty specjalne w „Blade runner”, który wszedł do kin w latach osiemdziesiątych, wciąż robią wrażenie i odstają od schematu.
Drugim elementem jest świetnie dobrana muzyka. Współpracuje z najlepszymi kompozytorami muzyki filmowej, od Ennio Morricone („1942: Podbój raju”) po Hansa Zimmera („Gladiator”, „Królestwo niebieskie”). Świetnie sobie radzi też, jeśli tworzy ścieżki dźwiękowe z gotowych utworów i tu dla mnie kultowa pozostaje muzyka do „Dobrego roku” mądrej i cudownie opowiedzianej komedii o kryzysie wieku średniego z Russelem Crowe, który potrafił w niej zbudować, pomimo lekkości narracji, bardzo złożoną postać.

Grunt to dobrze postawione pytanie
Przy tej okazji pojawia się kolejna cecha, która decyduje o wartości filmów Scotta – każdy z nich stawia jakieś pytanie i to takie, na które odpowiedź jest interesująca. „Gladiator” odwoływał się do filozofii stoickiej, „Blade Runner” pytał o to, czy androidy mogą mieć duszę, „American Gangster” jest epicką opowieścią o tym, że jeden człowiek może zniszczyć system korupcyjny.
Jednocześnie te opowieści nie mają wielu punktów zwrotnych i moim zdaniem właśnie ta prostota połączona z fascynującą stroną wizualno-muzyczną stanowi o sile przekazu filmów Brytyjczyka. Pod jednym warunkiem: że nie przeciągnie za bardzo opowieści.
„Blade runner 2049”
Do kin wchodzi sequel jednego z kultowych dzieł Scotta „Blade runner 2049”. Reżyserem jest już ktoś inny – Denis Villeneuve, ale Ridley Scott jest jednym z producentów. Poszłam na pokaz przedpremierowy, z ciekawości, jak wyjdzie autorom mierzenie się z klasyką. Film jest dobry, od strony wizualnej robi duże wrażenie. Muzyka Zimmera także daje radę, chociaż nie wytrzymuje porównania z Vangelisem, który oprawił muzycznie film Scotta. Największą wadą tego sequela jest, moim zdaniem, jego przegadanie. Siłą pierwszej części była prostota i klarowna, jasna kompozycja. Tu tego zabrakło.
Za to nie zabrakło Harrisona Forda i jego gra stanowi spory kontrast dla pozostałych aktorów. Niestety, Ryan Gosling nie dorasta poprzednikowi do pięt. Naciągany jest też, moim zdaniem, główny konflikt dramatyczny. Miało dotykać istotnych problemów, a wyszło jak ostatnio w kinie amerykańskim, czyli banalnie. Mimo to warto pójść na ten film do kina, po wyjściu z sali jeszcze długo siedzi się emocjami w wykreowanej rzeczywistości pełnej odwołań do tego, co do kinematografii wprowadził Ridley Scott.