Maciej Stuhr, znany aktor filmowy i teatralny nam opowiada o tym, co kocha w Polakach, co jest ważne w wychowaniu przyszłych pokoleń i roli muzyki w jego życiu.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Maciej Stuhr podbija serca polskich fanów kryminałów tytułową rolą w serialu „Belfer”. Ale to tylko wisienka na torcie w jego dorobku aktorskim. Nam artysta opowiada o swoich wpadkach (tak, tak, takie też mu się zdarzają), o tym, dlaczego studiował psychologię, a także o trudach wychowania 15-letniej córki.
Łukasz Smolarski: Czy w dzieciństwie było coś, co odróżniało Cię od Twoich rówieśników?
Maciej Stuhr: Od bardzo wczesnego wieku miałem pomysł na to, co chciałbym w życiu robić. I to jest z jednej strony bardzo banalne i trywialne, że te marzenia z dzieciństwa w zasadzie jakoś bardzo nie ewoluowały – jestem tym, kim chciałem być mając lat sześć, ale z drugiej strony przez to, że tyle lat o tym myślałem i tak to sobie wyobrażałem, i tak intensyfikowałem moje marzenia, dziś mogę powiedzieć, że na co dzień spełniam swoje marzenia z dzieciństwa. To jest chyba coś, co mnie bardzo napędza w tym, co robię.
Maciej Stuhr – aktor po psychologii
Już będąc dzieckiem, chciałeś być aktorem. Co spowodowało, że jednak wybrałeś psychologię i czy ona pomaga Ci dzisiaj?
W pewnym momencie zrozumiałem, że na tyle mocno czuję swoje marzenia i pragnienia, że nie muszę bardzo się z nimi śpieszyć. Wiedziałem, że przyjdzie na to czas. Oczywiście, nie mogłem mieć żadnej pewności, mogłem tylko poruszać się w sferze marzeń. Widziałem, jak trudny jest to kawałek chleba – uprawianie aktorstwa w teatrze, w filmie… Wiedziałem, że temu trzeba się poświęcić. Nie było tak, że ja sam do takiego wniosku doszedłem – pomogli moi nauczyciele z liceum, rodzina. Zrozumiałem w wieku osiemnastu lat, że takiego czasu, kiedy przez pięć lat mogę robić coś tylko dla siebie, dla wzbogacenia siebie, swojej wiedzy, swojego – bardzo górnolotnie się wypowiem – człowieczeństwa, mogę już nie mieć… I skoro mogłem sobie na to pozwolić, mogłem sobie taki czas zafundować, to wtedy był na to najlepszy moment. Dziś trudno jest mi zarezerwować dwa tygodnie dla siebie, a co dopiero pięć lat studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim, by zgłębiać tajniki ludzkich zachowań. Ale dziś ta wiedza przydaje mi się też w mojej pracy aktorskiej. To była jedna z najlepszych decyzji w moim życiu.
Co kochasz w Polakach?
Fantazję, spryt, wrodzoną inteligencję i zdolność do kombinowania. Czasami to jest też wada u Polaków, że za bardzo kombinujemy, ale z drugiej strony widzę, że kombinowanie – jak przechytrzyć system, rzeczywistość – prowadzi do kreatywności, której na zachodzie Europy często brakuje. Gdy widzę kolegów, moich rodaków, którzy kombinują, jakby tu zrobić, żeby było lepiej, to uważam, że to myślenie, które czasami balansuje z momentami na granicy prawa, które prowadzi do niezbyt chwalebnych rezultatów, wyzwala w nas pewnego rodzaju aktywność, gotowość, która w gruncie rzeczy jest dobra. Też poczucie humoru, pewien rodzaj ironii, która oczywiście też ma dwie strony. Na minus można policzyć to, że czasami za rzadko traktujemy poważne sprawy poważnie, ale z drugiej strony ten rodzaj dystansu, który jest w nas, który nam zaszczepił, trudno mi powiedzieć kto, ale myślę że Gombrowicz i Mrożek przede wszystkim w XX wieku, to jest coś takiego, co nam pozwala zachować zdrowy dystans. Jestem zwolennikiem takiego podejścia do życia i rzeczywistości.
Czytaj także:
Rak to czas próby. Wywiad z Barbarą i Jerzym Stuhrami
Aktorskie wpadki na miarę Oscara
Co, według Ciebie, jest kluczowe w wychowaniu przyszłych pokoleń?
Nie wiem, co może być kluczowe w wychowywaniu ludzi. Sam mam córkę i kompletnie nie wiem, jak ją wychować. Wiesz, czasami jestem zupełnie bezradny z tym, jak tę piętnastolatkę poprowadzić, co jej wskazać, próbuję dawać jej przykłady, które biorę ze swojego życia. Ale czy jakaś droga, która mnie przyniosła dobre rezultaty, sprawdzi się także w jej życiu? To jest cały czas wielka niewiadoma. Wojciech Młynarski napisał jedną z najmądrzejszych fraz drugiej połowy XX wieku: „Róbmy swoje!”. No ja robię swoje i wierzę w ludzi, którzy robią swoje.
Pamiętasz jakieś swoje największe wpadki, które teraz wspominasz miło, a chętnie podzieliłbyś się wspomnieniem o nich z innymi ludźmi?
Życie składa się z sukcesów i wpadek, ale śmiesznie jest, kiedy wpadka przemienia się w sukces i na odwrót. Na odwrót jest mniej przyjemnie oczywiście, ale pamiętam, kiedyś kręciliśmy serial „Glina” i tam, w pierwszej serii, jest taki newralgiczny moment, w którym ginie mój partner, którego grał Robert Gonera. Kręciliśmy sekwencje – ja sobie siedziałem w polonezie, czekałem na rozwój wypadków, a w tym czasie zabijali Roberta Gonerę. No i w pewnym momencie, jak już go przez pół nocy zabijali, przyszła pora na sam koniec dnia, a raczej nocy zdjęciowej, że miało powstać to ujęcie, kiedy wychodzę z poloneza i widzę, że Robert nie żyje i mocno to przeżywam. Oni mnie zawołali, już za chwilę będzie świt, nie ma czasu na próbę, trzeba zrobić ujęcie. Wychodzisz tylko z samochodu, podchodzisz, podbiegasz do tego drugiego samochodu, widzisz, że on nie żyje i przeżywasz. Podczas ujęcia wybiegłem z poloneza, w którym było gorąco, na zewnątrz był przymrozek, więc byłem tak oszołomiony, tak mi się zakręciło w głowie, że podbiegając do tamtego drugiego samochodu, wpadłem na donicę, taką betonową, o której nie wiedziałem, że tam jest, bo nie było wcześniej próby. Byłem tak zaaferowany tym, że mój kolega nie żyje, że potknąłem się i wpadłem pod kadr, w ogóle wyleciałem z kamery, rozwaliłem sobie nogę, krew trysnęła, ale wiem, że ta kamera idzie, więc się podniosłem, dokuśtykałem na miejsce i zacząłem przeżywać. Bardzo przeżywałem, ponieważ bardzo bolała mnie noga. Nakręciliśmy to, potem słońce wstało, nie było szansy na powtórkę. Pamiętam, że dwa miesiące później na imprezie pożegnalnej, gdy już część ekipy obejrzała materiały filmowe, scenarzysta serialu, Maciek Maciejewski, podszedł do mnie i wymienialiśmy okolicznościowe gratulacje i podziękowania. Maciek mówi tak: „Ale słuchaj, za jedną scenę Ci chcę szczególnie podziękować. Jak Ty to wymyśliłeś, że w scenie morderstwa Gonery się przewróciłeś? To było genialne! Wszyscy myślą, że Ty też zostałeś zabity, no i po prostu Oscar za to”. Ja na to: „Dziękuję Ci, Maćku. Długo nad tym myślałem, jak to zrobić”. Czasami udaje się przypadek przekłuć w sukces.
Muzyka w rodzinie Stuhrów
Muzyka jest ważnym aspektem Twojego życia?
Nie no, mój drogi, moja matka była zawodową skrzypaczką… Ja się w takim domu wychowałem – nie tylko aktorskim, ale i muzycznym. Rzeczywiście, ta wrażliwość muzyczna…
…inspiruje?
Bardzo. To zaważyło na moim podejściu do rzeczywistości. Skończyłem szkołę muzyczną, potem wybrałem raczej ogólne wykształcenie, zrezygnowałem z zawodowego uprawiania muzyki. Do dzisiaj tęsknię, widząc, jak ktoś pięknie gra na fortepianie. Myślę sobie: „Kurczę, jak ja bym tak chciał. Przecież byłem na tej drodze i zszedłem”. Ale wybrałem to, co wybrałem, jestem z tej drogi też szalenie zadowolony, dumny i szczęśliwy. Muzyka w moim życiu była zawsze obecna, dziś cieszę się niezmiernie, kiedy czy to w spektaklu „Boska” mogę akompaniować pani Krystynie Jandzie, która cudownie fałszuje w roli najgorszej śpiewaczki świata, czy teraz u Janusza Majewskiego w filmie, gdzie mogę stać się puzonistą i wziąć do ręki instrument, z którym nigdy nie miałem do czynienia. Osiem lat szkoły muzycznej przynajmniej trzyma mnie w takim pionie, że wiem, co jest prawdą, a co nieprawdą, i jak to wszystko, w podstawowym zakresie przynajmniej, uwiarygodnić. Muzyka w dużej mierze mnie ukształtowała. Wychowanie muzyczne. Wykształcenie też, ale wychowanie to chyba najlepsze słowo. Zapytałeś mnie przed chwilą o Polaków, o ich wady i zalety, i myślę sobie, że taką wadą, ułomnością do naprawienia, byłoby wychowanie muzyczne. Jadę czasami do Niemiec, jestem w małym miasteczku, a na płocie wisi plakat: „Dziś w katedrze wystąpi kwartet”. Wchodzę do katedry, a tam wybite ludźmi do ostatniego miejsca. Jestem w Moskwie, idę do zwyczajnej cerkiewki, malutkiej, a tam ludzie podczas ceremonii mszalnej śpiewają na osiem głosów, bo z domu to pamiętają i wiedzą. No i tam idę to tego naszego kościoła i tak sobie myślę, że w jakimś dziwnym miejscu, między tym wschodem a zachodem się znaleźliśmy. Fale muzyczne jakoś na chwilę wygasły. I myślę, że tutaj możemy trochę – nie wiem, czy w systemie edukacji, nie wiem, w czym, ale szukać ratunku… Mam wrażenie, że tu mamy dużo lekcji do odrobienia.
Czytaj także:
Stuhr, Grochola, Baczyńska, Karpiel Bułecka – co powiedzieliby Bogu, gdyby Go spotkali? (VIDEO)