Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Jezus przychodził do tych, którzy byli i są na peryferiach wiary. Słuchał setnika, poganina i żołnierza wrogiej armii, pochylał się nad trędowatymi, uzdrawiał kobiety nieczyste. Dla kogo jest więc Jezus i czas Adwentu? Dla kogo dodatkowy talerz przy wigilijnym stole, nawet jeśli budzi to nasz opór?
Czy Adwent to nie jest czas przygotowania na spotkanie z Jezusem, ale również Tym, który jest obecny w drugim człowieku? Czy to ma być lekcja miłości bliźniego, czyli tego, który przychodzi z zewnątrz? Czemu dziś bywa to dla nas trudniejsze niż spotkanie z Bogiem? – wyjaśnia ks. dr hab. Jacek Grzybowski, prof. UKSW, historyk filozofii, nauczyciel akademicki na Wydziale Filozofii Chrześcijańskiej UKSW, autor artykułów i książek poruszających różnorodne zagadnienia kulturowe i cywilizacyjne, a od grudnia 2020 roku biskup pomocniczy diecezji warszawsko-praskiej.
Beata Pawłowicz: Adwent to czas oczekiwania na przyjście Jezusa na świat. Ale jak Bóg mógł stać się człowiekiem? I jak mam go zobaczyć w sąsiadce, mężu czy szefie? A w kimś obcym, kto mi się nie spodoba, a kto zastuka do drzwi w wigilijny wieczór?
Ks. dr hab. Jacek Grzybowski*: To, że Bóg stał się człowiekiem, jest największą tajemnicą wiary. Kiedy wspominam własne dzieciństwo, to Adwent jawi mi się jako czas spotkania właśnie z tajemnicą.
Pierwsze wspomnienie: idę w ciemnościach grudniowego poranka do kościoła Matki Boskiej Częstochowskiej w Wołominie. W latach 80. nie było barwnych lampionów. Tylko zwykłe świece. A droga była dość długa, właściwie przez całe miasto. I ta tajemnicza ciemność. To moje pierwsze doświadczenie Adwentu.
Ksiądz został duchownym i filozofem, aby poznać tajemnicę ukrytą w ciemności?
Nadal ją poznaję. Nawet, kiedy dojrzewamy i w Kościele przeżywamy misterium pojawienia się Światła, mówimy zazwyczaj o doświadczeniu egzystencjalno-emocjonalnym. Tajemnicą jest nadal to spotkanie z Bogiem, który stał się człowiekiem.
Ale skoro tak, to tajemnica pojawia się w każdym naszym spotkaniu z drugim człowiekiem. Choć szczególnie wielka jest ta dotycząca zetknięcia się z Bogiem. I tu od razu trzeba zadać pytanie: kim jest Bóg? A na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi. Nie ma słów, które definiują Boga, bo On jest z definicji niedefiniowalny.
Bóg jest zawsze, ale się nie narzuca...
Każdy z nas ma jednak własne słowa na określenie Boga. Dla mnie to Światło.
A dla mnie „obecność” jako bliskość, trwanie. Może nawet lepszym słowem byłoby „istnienie”. Grecy wiele wieków temu wyrazili tajemnice istnienia słowem „éinai”. I myśląc o Bogu powiedziałbym „Istniejący”, „Będący”.
Św. Tomasz z Akwinu – wielki średniowieczny teolog i doktor Kościoła – mówi właśnie, że Bóg jest Samoistnie Istniejącym. Jest Istnieniem Samym w Sobie. Przenika wszystko, a jednocześnie „jest bardziej” niż cały istniejący świat realny. Istnieje poza czasem i przestrzenią, a jednocześnie w czasie i przestrzeni. A różnica między światem a Bogiem jest ogromna.
Bóg „jest”, jest zawsze, ale – powiem coś, co dla agnostyków i ateistów brzmi niedorzecznie – Bóg się nie narzuca w istnieniu. Jest zawsze, a jednoczenie jest zawsze Inny. Jak więc możemy Go poznać? Tu na ziemi nie możemy w sposób pełny, tylko przez znaki.
Nie można Boga porównać na przykład z… internetem?
Nie warto porównywać Boga do rzeczy, jakie znamy. To tylko zafałszuje Jego obraz i Jego obecność. Dlatego Arystoteles, Pseudo Dionizy czy św. Tomasz z Akwinu tego nie robili. A skoro tak, to największą tajemnicą jest przyjście Boga wcielonego. Bóg staje się człowiekiem i to jest najpiękniejsze i absolutnie najtrudniejsze. Niepojmowane.
Jak Bóg, absolutnie nieskończony i wszechmogący, może się stać człowiekiem. Stać się ad ventus, ad venit, czyli „Przychodzącym” – te słowa chrześcijanie zaczerpnęli z języka administracji Cesarstwa Rzymskiego. Oznaczały one bowiem przybycie cesarskiego urzędnika w celu objęcia urzędu. I chrześcijanie przejęli to słowo, ale religijnie, nazywając tak czas oczekiwania na przychodzącego Pana Jezusa w tajemnicy Bożego Narodzenia.
Brat i siostra w każdym człowieku
Teraz więc wypada zapytać, kim w takim razie jest człowiek, skoro w niego wcielił się Bóg?
W tajemnicy chrześcijaństwa jest istotą, z którą Bóg zawiera wyjątkowe przymierze. To temat do medytacji właśnie w tym czasie, kiedy klękamy przed szopką betlejemską w swoim kościele. Popatrzmy na te figury i pomyślmy, co tu się właściwie stało? Kolęda mówi: „Padniemy na twarz przed Tobą, wierząc żeś jest pod osłoną chleba i wina”.
A więc Pan Bóg, prawdziwy i żywy, za każdym razem jest obecny na mszy świętej, w eucharystii. Jeżeli więc w Adwencie przygotowujemy się na Jego przyjście, to jakie jest nasze prawdziwie religijne zadanie?
Zrozumienie tego, że przychodzenie Boga do człowieka dzieje się z inicjatywy samego Boga. To Bóg mnie poszukuje w tych ciemnościach: w moich lękach, w moim cierpieniu, w moich grzechach. On przybywa, On pragnie mnie odnaleźć. Pytanie tylko: czy ja pozwolę się odnaleźć Panu Bogu?
Do grzeszników, ateistów, wątpiących, do mnie też przyjdzie?
Przez przebaczenie sobie, przez przygotowanie do spowiedzi adwentowej. Przez postanowienia adwentowe. Te poważne, a więc związane ze zmianą charakteru, kiedy na przykład postanowię szanować drugiego człowieka i jego czas, który jest cennym darem. Wtedy Bóg do mnie przychodzi.
Łatwiej go dostrzec na ołtarzu niż w bliźnim. Kto dziś dla nas jest tym setnikiem, trędowatym, celnikiem, tym, którym Jezus nie wzgardził, a nam zdarza się wzgardzić?
Chrześcijanin w każdym, kogo spotyka, powinien rozpoznawać Chrystusa. Zawsze widzi Go w drugim człowieku i dlatego każdy człowiek jest dla nas bratem i siostrą. To nie jest żadna metafora, tak powinniśmy postępować, jakby każdy człowiek był naszym bliskim. Bo jest nim, skoro Pan Bóg dla niego i dla mnie stał się człowiekiem.
Każdy jest więc ważny. Wcielenie Jezusa dało nam nowe rozumienie godności osoby ludzkiej, i w tym znaczeniu – nawet wydawać by się mogło człowiek trudny, najbardziej zdeprawowany – powinien być przeze mnie rozpoznany jako brat czy siostra.
Nawet uchodźca, nawet walczący z Kościołem ateista? Nawet uczestniczka czarnego protestu? Muzułmanin? Mamy widzieć brata i Boga we wszystkich?
Tak, ale jednocześnie pamiętać, że przekonanie o godności każdego człowieka nie powinno zwalniać mnie z odpowiedzi na pytanie, co sprawia, że człowiek jest człowiekiem? Ważne jest, byśmy dziś uświadomili sobie, że obok tych, którzy są widzialnie tuż przy nas – jak pani wskazała: uchodźcy, ludzie innego światopoglądu i innego wyznania – to są także, a może przede wszystkim, ci niewidzialni – ubodzy, ci którym się życie nie udało i dzieci nienarodzone.
W nich muszę rozpoznać nienaruszalną godność człowieczeństwa. Jezus mówi, że rozpoznanie miłości bliźniego to najwyższe, fundamentalne, ewangeliczne prawo. I w tym kontekście powiedziałbym, że każdy, kto nie rozpoznaje tego prawa, nie jest sługą Boga.
To ocena, a my – jak ja rozumiem naszą wiarę – nie mamy oceniać. Mamy przestrzegać przykazania miłości bliźniego. Bo wtedy jesteśmy jak świece adwentowe niosące zagubionym miłość, nadzieje, wiarę?
Zgadza się, to prawda. Ja bym dodał jednak do tego, że choć mamy widzieć i rozpoznawać, że to jest człowiek sparaliżowany, to jest trędowaty, a to jest setnik, niewierzący czy inny, i oni potrzebują mojej pomocy, uwagi, mojej miłości, to również powinienem dostrzec Jezusa w dziecku nienarodzonym, które w moim przekonaniu staje się dziś najbardziej tym obcym, odepchniętym, tym nieprzyjętym, dla którego nie ma domu.
W kontekście dzisiejszej kultury to naprawdę bardzo ważne: zobaczyć Jezusa w dziecku nienarodzonym. Ono jest dziś tym najsłabszym i nie mającym obrońcy. Ja mam stać się jego obrońcą, bo ono przychodzi – ad venit.
Trzeba mówić prawdę i stawać w obronie najsłabszych
Pytanie tylko o narzędzia. Widzieć Boga trzeba przecież też w kobiecie, która dziecka nie chce przyjąć?
Pani pyta o zło i formy walki z nim? Prawda jest tą formą. Trzeba mówić prawdę, że to jest dziecko, a nie zlepek komórek, embrion czy dopiero potencjalny człowiek. Że ono jest tak samo pełne godności i mocy, tak jak i ja. Jemu się tak samo należy miłość, jak innym ludziom.
Widzieć Boga w tej kobiecie? Jak najbardziej tak, ale trzeba też z odwagą zapytać: kto chce atakować bezbronnych? Nienawiść. A co jest narzędziem nienawiści? Kłamstwo. A kto jest ojcem kłamstwa? Diabeł…
Czy takie rozumowanie nie budzi nienawiści wobec tych kobiet?
W moim przekonaniu nawet trudna prawda nie prowadzi do nienawiści. To nie nienawiść, to tylko przestroga: uważaj, żebyś stał się sługą miłości, a nie sługą zła. Nawet Jezus mówi czasem mocno, gorszy faryzeuszy, nazywa ich plemieniem żmijowym.
I ja powiedziałbym tak: człowiek wierzący to ten, który rozpoznaje Jezusa jako naszego przewodnika, naszego Zbawiciela, naszego brata w bliźnich. Ale także – w dzisiejszym cywilizacyjnym kontekście – w nienarodzonych bliźnich.
Obok prawdy narzędziem jest miłość i miłosierdzie? Jeśli więc kobieta pokocha nienarodzone dziecko, to je urodzi, by jednak pokochała, sama musi poczuć się kochana, a nie napiętnowana.
Absolutnie się zgadzam, ale mówiąc o tych trudnych sprawach, dochodzimy do problemu grzechu cywilizacyjnego. Otóż możesz chcieć dobrze wychować swoje dziecko – Zosię, Franka, Jolę – uczyć siebie i innych obdarzania miłością nawet wroga, ale gdy wokół jest tak wiele złego prawa i złego obyczaju, staje się to często wręcz niemożliwe.
Sama metafora miłości to za mało, trzeba podjąć trud zmiany świata. I to już nie jest problem indywidualny, ale cywilizacyjny. Obecnie mamy do czynienia z ogromnym grzechem cywilizacyjnym, skoro w wielu europejskich krajach nastolatki mogą usuwać ciążę bez wiedzy rodziców, mogą otrzymać środki wczesnoporonne i mają ułatwiony dostęp do antykoncepcji.
Jeśli prawo cywilne ma funkcję wychowawczą, bo pokazuje, że jeśli coś jest prawnie dopuszczalne to jest dobre, to w takim świecie może dochodzić do prawnej deprawacji całych pokoleń. Dlatego powinniśmy, jako ludzie wierzący i zatroskani o dobro społeczne, zabiegać także o zmianę prawa. Nie tylko okazywać miłosierdzie, ale przede wszystkim uczynić świat lepszym – bronić najsłabszych, opuszczonych, wskazywać dobre wzorce.
Spotkanie z Bogiem
Wracając do Adwentu. On nas odsyła do kolejnych spotkań z Panem Jezusem, a więc też do tego, które nastąpi po naszej śmierci.
Po śmierci zobaczymy wreszcie rzeczywistość taką, jaką ona jest. Spotkamy też Boga-Człowieka – Chrystusa, bo to On łączy w sobie absolutnie boską naturę, z tym, że dobrowolnie przeszedł przez całe ludzkie życie. Zarówno św. siostra Faustyna, jak i św. Tomasz z Akwinu mówią o tym, że dopiero po śmierci zrozumiemy rzeczywistość i wówczas też nadejdzie moment, kiedy będziemy musieli skonfrontować ją ze swoim życiem.
Wtedy, kiedy zobaczymy świat takim, jakim on jest i jakim widzi go Bóg. Dopiero z tej perspektywy możliwy będzie sąd. Stając przed Jezusem – Bogiem-Człowiekiem – przejdziemy przez sąd jednostkowy.
Sąd nad nami po śmierci jak się będzie odbywał?
Podajmy trochę banalny, ale obrazowy przykład: proszę sobie wyobrazić, że na tablicy rozwiązywała pani bardzo trudne zadanie z matematyki, ale niestety nie do końca poprawnie. Nauczyciel bierze panią za rękę i pokazuje właściwe rozwiązanie, krok po kroku, ukazuje, kiedy myślenie było poprawne, ale też kiedy nastąpił błąd. I wtedy wszystko staje się jasne, wszystkie błędy widoczne. I tu pojawia się ważna trudność teologiczna: czy po śmierci może jeszcze nastąpić akt wolnej woli?
Tomasz mówi, że akty woli przypisano do naszej natury przed śmiercią. Ale są takie intuicje teologiczne, że jest możliwe zrozumienie zła, jakie się wyrządziło i żal za grzechy, który może być szansą na przejście przez ogień czyśćca. Tam przez cierpienie dojrzewamy do miłości. Trudno to ująć precyzyjnymi słowami, ale jeśli mamy łaskę żalu za grzechy i umarliśmy po spowiedzi, mamy skłonność woli i intelektu, by zwrócić się ku Bogu. Mamy jednak też możliwość odwrócenia się od Boga, wzgardzenia prawdą i miłością w imię osobistych wyborów.
Już po śmierci możemy chcieć odrzucić Boga?
Jeśli całe nasze życie było przepojone grzechem i krzywdzeniem innych, a po śmierci, gdy już będzie po wszystkim, zdamy sobie z tego sprawę i zobaczymy zło, jakie wyrządziliśmy, to naprawdę nie będzie nam łatwo nazwać naszych czynów po imieniu. Musielibyśmy bowiem wtedy zanegować całe swoje życie. Trzeba być naprawdę heroicznym bohaterem, żeby wtedy powiedzieć: „Boże zmarnowałem swoje życie, wyrządziłem wiele zła sobie i innym. Przebacz mi”.
Ponieważ wiemy, że pycha jest pierwszym grzechem głównym, to zdajemy też siebie sprawę, że taka postawa skruchy i żalu nie jest prosta. Czy można więc przed Bogiem – niepojętą Miłością – odwrócić się od Boga? Refleksja teologiczna Kościoła katolickiego wskazując na realność piekła, mówi, że można…
I zostać w tej ciemności bez świecy adwentowej?
Dokładnie tak – w absolutnych ciemnościach samotności i nienawiści. I wracając do Adwentu, musimy zobaczyć, że przychodzenie Pana Jezusa jest jak blask świecy w ciemności – jeśli już szukamy górnolotnych metafor. Ze śmiercią łączy Adwent to, że Pan Jezus narodzony w Betlejem przychodzi, żeby umrzeć – oddać życie za człowieka.
W tym sensie w betlejemskiej stajence śmierć jest połączona z narodzinami. Tam przecież zaczyna się Jego droga do śmierci. Ukazuje to metafora drzewa, które zaczyna rosnąć wraz z Panem Jezusem, i do którego za 33 lata zostanie on przybity. Przybity dla nas. I dlatego święta Narodzenia Pańskiego powinny być próbą zrozumienia godności każdego człowieka. Bo Bóg stał się człowiekiem. Nie jest to tylko czas kolęd, prezentów, choinek czy opłatków, co dziś tak powszechne, ale czas przybliżania się do Tajemnicy.
* Ks. dr hab. Jacek Grzybowski – duchowny diecezji warszawsko-praskiej, od grudnia 2020 biskup pomocniczy tej diecezji.