Czasem najtrudniejsze nie jest to, aby prosić o kolejną szansę, ale to, aby po prostu samemu ją sobie przyznać – bez dodatkowych załączników w postaci duchowych bądź intelektualnych dokonań.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Są rzeczy, za które dałybyśmy się pociąć. Teraz, albo w przeszłości. Zdana sesja. Najbardziej dopracowana sukienka ślubna. Sukces. Nieprzypalony obiad. Miejsce parkingowe przy najtłoczniejszej ulicy w mieście. Pojednanie rodziców. Zdrowie dzieci. Święty spokój od teściowej. Zaręczyny (z nim, w końcu). Doktorat. Pokój na świecie. Pełne konto w banku. Urlop. Fajniejszy szef. Upragniona praca.
Jesteśmy mapą własnych osiągnięć. Jesteśmy mistrzyniami udowadniania tego, że nasze istnienie jest zasadne.
Mała królowa nadaktywności
Żeby coś mieć, musimy działać. Nieustannie uaktualniamy coś w przeróżnych wątkach naszego życiowego wallu. Jesteśmy aktywne społecznie (pochody, marsze, hejtowanie pochodów i marszów), duchowo (gimnastyka wielkopostna różnego rodzaju), fizycznie (zrzucamy kilka kilogramów, bądź gnębimy się za naddanie ich).
Jedna z moich koleżanek, Monika Piotrowska, użyła podobnego porównania na fanpage’u swojej marki US: „(…) w normalnych okolicznościach z nudów wpadłbyś na pomysł, żeby co minutę wrzucać kolejny dowód istnienia na instastory”. Nigdy tak na to nie patrzyłam, a przecież jest to o mnie! Czasem przemieniam się w małą królową nadaktywności. I to nie tylko w necie.
Stale przypominamy innym o sobie. Zdjęcie na instagramie. Wpis na facebooku. Kolejna specjalizacja. Nowa współpraca, nowe doświadczenie, nowy etap. Halo! Jestem tutaj! Mówię do ciebie. Czy mnie słyszysz?
Czytaj także:
Magda Frączek: Życzę Ci spełnienia pragnień!
Kiedy zwalniam, słyszę siebie
Łapię się na tym, że choruję na dość powszechną dolegliwość: „czasem ważniejsze jest dla mnie to, co pomyślą o mnie inni, i jak wypadłabym w jakimś zestawieniu”. Wiele z nas mierzy się z potrzebą ustawiania się w kolejce, walki o coś. Cisza czy obojętność oznaczałaby wypad z wyścigu. Wydzieramy pierwiastek siebie, coraz mocniej i głośniej, aż do ogłuchnięcia własnego serca. Stajemy się samym zaspokajaniem, celowością, nakierowaniem na coś. Trudno nam się zatrzymać. I już nie pamiętamy, jak to jest być sobą.
„Magda, do kogo śpiewasz tę piosenkę?” – zapytał mnie kilka lat temu Leszek Łuszcz, producent moich dwóch albumów. „Czy chcesz śpiewać tak, aby słyszeli cię wszyscy, czy po to, aby usłyszała cię osoba, którą kochasz?”. Wtedy myślałam jeszcze, że tą osobą powinien być ktoś umiejscowiony na orbicie moich uczuć. Dziś bliżej mi do myśli, że przyciszenie służy przede wszystkim odnalezieniu siebie.
Od jakiegoś czasu zmieniam priorytety. Moi bliscy nadal są dla mnie ważni, ale już tak łatwo nie pomijam siebie. Zanim zrobię coś ważnego, słucham, jak sama mam się do tego pomysłu. Staram się nie winić za to, że na większość rzeczy nie mam ochoty. Ze zmęczenia. Z niewyspania. Z braku sił. Z jakiegokolwiek innego powodu.
Bezwysiłkowy Wielki Post i cichy Bóg
Z takimi właśnie intuicjami weszłam w ten Wielki Post. Bezwysiłkowo. Z miłością do siebie samej. Z oszacowaniem swoich realnych możliwości. Zero postanowień z cyklu: „Będę jadła mniej czekolady, będę milsza dla innych ludzi, pójdę na Gorzkie żale”. Mam poczucie, że właśnie tak jest po kolei. Że zamiast zaczynać od poziomu HD, mam rozbierać się warstwa po warstwie. Że mam dojść do siebie, dosłownie i w przenośni. Że za każdym razem – ku przerażeniu swoim i otoczenia – mam spróbować przyjąć się bardziej.
Logika – zabiorę sobie jeszcze więcej, aby odkryć, co ukrywa się pod spodem – w moim przypadku zupełnie nie działa. Zamiast mechanicznie czegoś się pozbawiać, napełniam swoje ręce i serce. Uczę się dawać sobie, dostarczać, zaopatrywać, opiekować. Nie czynię pola zwycięstw z kolejnej płaszczyzny mojego życia.
Odkrywam, że w takiej atmosferze łatwiej jest spojrzeć na to, co trudne i uwierzyć, że da się coś z tego uratować.
Bo czasem najtrudniejsze nie jest to, aby prosić o kolejną szansę, ale to, aby po prostu samemu ją sobie przyznać – bez dodatkowych załączników w postaci duchowych bądź intelektualnych dokonań. Najtrudniej jest, tak po ludzku, nie osądzić się, nie sponiewierać, nie pobić myślami, ująć się za sobą. Najtrudniej jest dostrzec cichego Boga, który niczym wprawiony tkacz, spokojnym i pewnym ruchem ręki łączy wszystkie fakty mojej historii w jeden łańcuch przyczynowo-skutkowy, za który oddał Swoje Życie.
Czytaj także:
Magda Frączek: Zatęskniłam za samą sobą
Czytaj także:
Magda Frączek: Życie nie jest nieustającą walką