separateurCreated with Sketch.

Małżeństwo w wielkim mieście – prosta droga do rozwodu?

MAŁŻEŃSTWO W MIEŚCIE
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative

Wracając do domu zgarniasz swoje dziecko z przedszkola około 17:30, bo z czasem dojazdu i zakupami zrobionymi na szybko, tak właśnie wychodzi. Masz wyrzuty sumienia, że malucha wychowują instytucje, spędza tam bowiem ok. 10-11h dziennie, ale… nie masz wyboru.

Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.


Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Temat małżeństwa w wielkim mieście jest mi bardzo bliski. Składa się na obraz, którego pojedyncze sceny widzę lub słyszę w tych samych zmaganiach znajomych bliższych i dalszych, opowieściach o rozpadach, a także dostrzegam z pewną zgrozą we własnym domu. Nie wiem sama, czy jest to specyfika stolicy, większych miast czy po prostu czasów, w których żyjemy? Zaczyna się podobnie, według tego samego scenariusza. Film pod tytułem: “A miało być tak pięknie”…

 

Scena pierwsza – oczekiwania

W głośnikach słychać Raz Dwa Trzy, “W wielkim mieście niebo jasne i wiadomo, żyć niełatwo w wielkim mieście”. Gdy przeprowadzaliśmy się ponad dekadę temu do stolicy, uważaliśmy inaczej. Widzieliśmy przede wszystkim różnorodny rynek pracy, bogaty repertuar kin i teatrów, renomowane uczelnie wyższe. Kuszący dynamizm, szybkie tempo i rozwój. Taki ogrom możliwości, że aż nie wiadomo, od czego zacząć. Do tego poczucie bezpieczeństwa i jasna lista priorytetów, z małżeństwem i rodziną w top trójce, gdzieś za nimi praca, ambicje. Niebo jasne. Do czasu. Zakładasz rodzinę, rodzi się dziecko, zaczyna się życie.

 

Scena druga – samotność w domu

W wielkim mieście tracimy stado. Przesadzeni ze swej społeczności, zostajemy bez wsparcia “całej naszej wioski”, co to ponoć jej trzeba, by wychować jedno dziecko. Nie ma babci czy kuzynki, często nie ma nawet “dzień dobry” pomiędzy sąsiadami w bloku, a cóż dopiero mówić o podrzuceniu im dziecka na wieczór. Wracając do domu zgarniasz swoje dziecko z przedszkola około 17:30, bo z czasem dojazdu i zakupami zrobionymi na szybko, tak właśnie wychodzi.
Masz wyrzuty sumienia, że malucha wychowują instytucje, spędza tam bowiem ok. 10-11h dziennie, ale… nie masz wyboru. Czasem pracodawca przyjdzie z pomocą i możecie się z mężem zmieniać godzinami. On prowadzi dziecko do przedszkola na 8, bo do pracy ma na 9. Ty odbierasz już o 16, bo pracujesz od 7. Jednak czasu wspólnego, jako rodzina, pozostaje niewiele. A czas dla siebie? Dla małżonka? Właściwie się mijacie. Sił starczy może na wspólną kolację i sen. I te kilka zdań przed zaśnięciem, o tym co kupić na obiad i kto zawiezie dziecko na dodatkowy angielski.

 

Scena trzecia – samotność w pracy

Nieskończenie wiele opcji dalej masz pod nosem, ale przynajmniej na jakiś czas wszystkie są poza zasięgiem ręki. Zresztą spójrzmy prawdzie w oczy, wcześniej też mało z nich korzystałeś. Teraz jednak zaczyna ich być żal, bo niby tak blisko, a tak nieosiągalne. Wydaje się, że świat przystanął, ale to Ty stajesz, a świat w swym szaleńczym pościgu nawet się na Ciebie nie ogląda.
Po roku macierzyńskiego (lub krócej, bo szef naciska), wsiadasz ponownie do karuzeli, która nigdy nie kończy szalonego biegu. Wyścig szczurów, który irytuje Cię w pracy, zaczyna dotyczyć także Twojego dziecka, gdy już w przedszkolu dostaje do odrobienia prace domowe na weekend. Przeliczasz, ile godzin tygodniowo tracisz na pokonanie odległości do i z biura. Wychodzi coś pomiędzy 10 a 15. Wyobrażasz sobie, co mógłbyś zrobić z taką ilością wolnego czasu, ile stron książki przeczytać, ile wymienić podań piłki z synem, uścisków z żoną albo po prostu zyskać snu. Wsród nie-dzieciatych znajomych z pracy Twoje problemy są obce, a i z tymi dzieciatymi jakaś dziwna gra pozorów i wyścig, kto lepiej wszystko ogarnia, bo “grunt to dobra organizacja”.


ZAPRACOWANY MĄŻ
Czytaj także:
Jak przetrwać z zapracowanym mężem?

 

Scena czwarta – jest już za późno?

Mało kto pracuje ustawowe 8h. Niektórzy mają godzinną i obowiązkową przerwę na lunch, inni nawet w domu są pod telefonem i mailem, a pozostali siedzą po nocach w “Mordorze” (przynajmniej nie stojąc w korkach). Póki nie masz rodziny, nie przeszkadza Ci to tak bardzo, sam chcesz się wykazać. Ze współpracownikami spędzasz większą część dnia, a czasem i tygodnia, bo co jakiś czas pojawia się wyjazd integracyjny lub szkoleniowy, albo wyjście “całą ekipą” na którąś z atrakcji służbowego multisporta.
Z czasem, być może, ta miła koleżanka z pracy, zawsze umalowana i uśmiechnięta, z którą tak dobrze się rozmawia przy nowym projekcie, wyda się pociągająco i niebezpiecznie bliska. A przynajmniej bliższa niż żona w poplamionej mlekiem koszulce, od progu już z pretensjami “czemu tak późno?!” wręczająca dziecko.

 

Scena piąta – wyścig trwa

Niby zawsze można zmienić zatrudnienie, i rzeczywiście na pewno jest tu o to łatwiej niż gdzie indziej, w końcu to miasto miliona możliwości. Za nimi przyjeżdżają też miliony młodych bez zobowiązań, chętnych wskoczyć na Twoje miejsce, oferując większą dyspozycyjność za mniejsze pieniądze. A na pieniądzach to Ci zależy, bo masz kredyt na mieszkanie i prywatny żłobek do opłacenia (w publicznym twoje dziecko jest na 300 miejscu na liście rezerwowej).

Zresztą, po zmianie pracy znowu wpadasz w błędne koło – trzeba się pokazać, a potem trzymać tempo, by pozostać i utrzymać rodzinę. Zamiast nieograniczonych możliwości, legalne niewolnictwo. Zamiast pracować, żeby żyć, żyjesz, żeby pracować.Walcząc o utrzymanie rodziny, zaczynasz ją tracić. Masz wrażenie, że ze współmałżonkiem łączy Cię jedynie wspólny kredyt i dziecko.


PRZEPRACOWANA KOBIETA
Czytaj także:
Jak przetrwać z… zapracowaną żoną?

 

Scena szósta – alternatywne zakończenia

Miasto wielkich możliwości. Miasto wielkiej samotności. Staramy się uciec od tego pesymistycznego scenariusza. Dopisujemy alternatywne sceny i dzięki Bogu, i nam, i wielu innym rodzinom jakoś się to udaje. Trochę lawirując między urlopami macierzyńskimi, edukacją domową czy własną działalnością z elastycznymi godzinami pracy.
Żonglujemy między ratami kredytu, a wspólnymi urlopami. Tworzymy krąg wsparcia we wspólnocie przykościelnej, poznajemy sąsiadów. Uczymy się trudnej sztuki równowagi, między rzeczami pilnymi, a ważnymi. Staramy się pamiętać i regularnie spotykać z przyjaciółmi, a nade wszystko mówić czasem “Stop, sprawdzam!”. Co jest między nami, gdzie jesteśmy? Jak się ze sobą czujemy? Co z naszą starą listą priorytetów, czy nie zamieniły się miejscami? Czy dbamy o siebie w tym ograniczonym czasie, który dla siebie mamy?
Piszę to z pewnym smutkiem. W końcu wiele dobrych małżeństw zakończy się według tego scenariusza, nikt nie może czuć się stuprocentowo bezpieczny. Czy widzicie to niebezpieczeństwo? Może macie swoje sposoby, by się przed nim bronić, a którymi zechcecie podzielić się w komentarzach?