Ks. Adam Bartkowicz utonął w oceanie 20 marca. Dziś już wiemy, że zginął, oddając swoje życie za życie ojca Chungu Cycusa, którego zdołał ocalić. Przyjaciel polskiego misjonarza opowiada nam o misji zmarłego duchownego.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Z ks. Adamem Fijołkiem, polskim misjonarzem ze Stowarzyszenia Misji Afrykańskich, rozmawia Małgorzata Bilska.
Czytaj także:
Pamiętamy: Polski misjonarz utonął w Tanzanii, ratując życie innego księdza
Małgorzata Bilska: Ksiądz bardzo dobrze znał księdza Adama Bartkowicza, który 20 marca utonął w oceanie w Tanzanii, ratując życie innego misjonarza. Jak się poznaliście?
Ks. Adam Fijołek: W 2000 roku, kiedy byliśmy na rekolekcjach powołaniowych w Borzęcinie Dużym, w ośrodku Stowarzyszenia Misji Afrykańskich. Mieszkaliśmy w jednym pokoju. Ja wtedy zostałem z zgromadzeniu, a Adam czekał jeszcze rok, żeby zdać maturę.
Jaki był? Przed egzaminem dojrzałości.
Pragnął wyjechać na misje. To było pewne, że wróci jak tylko zda maturę. Był zdecydowany na to, co chce robić w życiu. Poza tym był rozmodlony, sympatyczny i fajny. Nie stawiał barier, był bardzo kontaktowy.
Formacja w SMA trwa dość długo. Widywaliście się w tym czasie?
Kiedy byłem na drugim roku filozofii w Borzęcinie Dużym Adam rozpoczynał pierwszy rok. Mieszkaliśmy razem, razem jeździliśmy na wykłady. Później Adam został studiować teologię, a ja kontynuowałem formację w Afryce. Byliśmy cały czas w kontakcie.
Po kilku latach spotkaliśmy się na studiach w Nairobi. Pomagałem mu czasami w nauce angielskiego, sprawdzając jego wypracowania konieczne do zaliczenia semestru. Czasem kazania. Generalnie dobrze sobie radził.
Afryka go zaskoczyła, czy była taka, jak sobie wyobrażał?
Pamiętam moment, kiedy miał takie negatywne spojrzenie na Afrykę. Ale pojechał do Polski na wakacje i wrócił zupełnie odmieniony. Nabrał znowu wigoru, siły, nadziei na to, że jeszcze można coś zrobić, zmienić. Może po prostu czuł zmęczenie…
Bardzo dobrze współpracował z Afrykańczykami w seminarium. Codziennie razem z nimi się uczyliśmy, pracowaliśmy, uprawialiśmy sport. Przyjaciół sobie zjednywał.
Dobrze pływał. Był wysportowany?
Adam był dobrej postury fizycznej i był wysportowany. Może nie był takim super sportowcem, piłka nożna to nie była jego domena. Natomiast był niesamowitym fanatykiem lotnictwa. Na komputerze miał zawsze symulator lotów. Latanie go fascynowało. To było jego największe marzenie i gdyby nie był księdzem, to pewnie zostałby pilotem.
Ośrodek misyjny w Tanzanii musiał tworzyć niemal od podstaw.
Przejął misję po kilku latach od jej opuszczenia, była bardzo zaniedbana. Ale też przepiękna. Jest położona na wyspie, na Jeziorze Wiktorii.
Miał wodę wokół?
Tak. Moja pierwsza myśl była taka, że może płynąc do jakiejś „stacji dojazdowej” tam utonął. Okazało się, że na drugim końcu Tanzanii, w Oceanie Indyjskim.
W takich sytuacjach nie uniknie się pytania „Dlaczego”? Tylko jak sobie poradzić z odejściem kogoś bliskiego? Stanąć przed dramatem, kiedy w środku wszystko się buntuje?
Każdy się wtedy zastanawia nad sensem. Myśli i o swoim życiu. Ale Pan Bóg wie… Dla nas jest zawsze za wcześnie, dla Pana Boga to jest odpowiedni moment. On wie w jakim celu powołuje taką osobę. To jest tajemnica.
Wiadomo już, kiedy odbędzie się pogrzeb?
Jesteśmy misjonarzami, w momencie święceń każdy z nas pisze testament, w którym zgadza się na to, że będzie pochowany tam, gdzie umrze. Od tego są odstępstwa. Pogrzeb odbędzie się w jego rodzinnej Dębicy w najbliższą środę, 28 marca.
Dramat jest jakoś wpisany od początku w historię SMA. Wasz założyciel, bp Melchior de Marion-Brésillac, miesiąc po przybyciu do Sierra Leone w 1959 r. zmarł na żółtą febrę, podobnie jak 5 pozostałych misjonarzy. Dziś nie ma już może masowych epidemii, ale i tak trzeba mieć sporo odwagi. Jakie cechy charakteru są potrzebne, aby zostać misjonarzem?
Myślę, że trzeba mieć więcej ufności i wiary, niż odwagi. Kiedy swoje życie oddaje się Bogu, od którego to życie pochodzi – i ono jest w Jego rękach, to nie jest ważne, czy pracuję tam czy tutaj. Wiem, że życie się kiedyś skończy i chyba na tym polega nasze zaufanie. Męczennicy od początku byli posiewem chrześcijaństwa.
Pierwszym członkiem polskiego SMA po II wojnie światowej, bo Stowarzyszenie wróciło do Polski w latach osiemdziesiątych XX wieku, był kleryk Robert Gucwa z Tarnowa. Oddał życie jako 26-latek, jeszcze nie był księdzem. Zginął w zamachu, w Republice Środkowoafrykańskiej. On nas pociąga i inspiruje. My wiemy co robimy i dla kogo pracujemy. Jest nas tylko 24 po śmierci Adama. 1 kwietnia miał obchodzić swoje 35 urodziny. W tym roku 1 kwietnia wypada Niedziela Wielkanocna. Dźwigamy krzyż, nasz założyciel mówił o szaleństwie krzyża, ale na tym się nie zatrzymujemy. Po krzyżu jest zmartwychwstanie.
Czytaj także:
„Ona nadal jest ze mną”. Rozmowa z siostrą Heleny Kmieć