separateurCreated with Sketch.

Grzegorz Turnau o ciszy, która głaszcze uszy. Rozmowa z artystą

GRZEGORZ TURNAU
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative

Jeśli ktoś panuje nad swoim życiem, nie jest w nim wyłącznie aktorem z narzuconą rolą, jeżeli panuje nad swoim losem, wtedy może definiować własne kryteria szczęścia – mówi Grzegorz Turnau.

Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.


Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Grzegorz Turnau – artysta, aranżer, pianista, wokalista, kompozytor, poeta. Nam opowiada o tym, że radość tworzenia to legenda (bo to ciężka praca), o samotności w wielkim tłumie, z którą każdy musi radzić sobie sam, a także o szczęściu w życiu (i o tym, od czego ono zależy).

 

Katarzyna Szkarpetowska: Panie Grzegorzu, jak na co dzień dba Pan o swoje samopoczucie? O ciszę? Czy udaje się Panu ją pielęgnować?

Grzegorz Turnau: Właśnie nie dbam. Podejmuję się zbyt wielu zadań i często brakuje mi ciszy. Ciszy i, że tak powiem, bycia samotną jednostką w przestrzeni. A to jest bardzo ważne. I potrzebne. Zobowiązuję się, potem muszę te zobowiązania wypełniać. Mam wrażenie, że jestem dopiero na kursie sztuki odmawiania i jednocześnie organizowania sobie ciszy.

 

Grzegorz Turnau o ciszy, która głaszcze uszy

Ma Pan problem z odmawianiem?

Tak. Mam coś takiego, że zgadzam się na wszystko, co jest dalej niż jutro. Jeżeli coś jest w czerwcu, to mówię: „Dobrze, oczywiście”. I potem łapię się za głowę, że zobowiązałem się do zrobienia tego czegoś… a tu już czerwiec (śmiech).

Do czego artysta potrzebuje ciszy?

Wydaje mi się, że każdy, kto zajmuje się wytwarzaniem dźwięku, organizowaniem w czasie – i w jakimś sensie też w przestrzeni – muzyki, musi mieć też dostęp do jej braku. Osobiście bardzo lubię odpoczywać bez muzyki – co nie znaczy, że muzyka mnie męczy.

Co możemy usłyszeć, gdy cisza głaszcze nam uszy?

Widzi pani, to jest ciekawe, bo obserwuję wiele osób – często przypadkowo: gdzieś na lotnisku, w pociągu – które cały czas przyklejone są do słuchawek… a właściwie to słuchawki są przyklejone do nich. Ludzie są dziś cały czas zamknięci w świecie dźwięków – czegoś słuchają, cały czas nastawieni są na ładunek informacji akustycznej. To jest dość niebezpieczne. To jest coś, czego ja nie lubię. Nienawidzę słuchawek. Używam ich tylko podczas pracy, kiedy muszę być odizolowany – czy to w studiu nagraniowym, czy w domu. Nigdy nie używam ich jako sposobu odgradzania się od świata.

Te słuchawki w uszach, Pana zdaniem, zawsze są odgradzaniem się od świata? Nie są formą bycia w kontakcie z nim?

Mając słuchawki w uszach, jesteśmy głusi na świat zewnętrzny. Przy pomocy słuchawek zamykamy nasze receptory słuchowe i narzucamy im to, co włączamy, co słyszymy – z telefonu itd. To jakby zamknąć oczy.


EMMANUEL KELLY
Czytaj także:
Ktoś zapakował go w pudełko po butach i zostawił w parku. Gdzie znalazł siłę?

 

„Poczucie szczęścia zależy od nas samych”

Zdarza się, że czuje się Pan samotny wśród ludzi?

Każdy jest samotny. Każdy jest sam. Wszystkie nasze połączenia są ulotne. Czasem bardzo skuteczne i owocne, ale ulotne. Każdy człowiek jest samotny i sam musi sobie z życiem poradzić – i z przychodzeniem, i z odchodzeniem.

Samotność nie wyklucza dobrych relacji z innymi ludźmi?

Nie wyklucza, wręcz przeciwnie. Im bardziej samotny człowiek – a takim jest każdy z nas – potrafi radzić sobie ze swoją samotnością, tym lepiej nawiązuje mu się trwałe stosunki z innymi. Tym lepiej dla jego relacji.

Jesteśmy szczęśliwi, gdy mamy dużo czy mało?

Chyba nie ma reguły. Jednego człowieka fakt posiadania trzydziestu domów uszczęśliwi, a drugiego wpędzi w depresję, bo nie będzie wiedział, w którym z tych domów spędzić najbliższą noc.

Od czego zatem zależy poczucie szczęścia?

Podoba mi się to, co powiedział kiedyś profesor Kołakowski – że życie może być zabawne i interesujące, pod warunkiem, że pogodzimy się z tym, że nie będziemy szczęśliwi. Myślę, że poczucie szczęścia zależy od nas samych. Od tego, czy panujemy nad swoim życiem. Bo jeżeli ktoś panuje nad swoim życiem, a nie jest w nim wyłącznie aktorem z narzuconą rolą, czy nie jest poddany jakiejś bardzo silnej presji ze względu na okoliczności, miejsce… jeżeli panuje w tym sensie nad swoim losem, wtedy może definiować własne kryteria szczęścia. Osobiście uważam, że ważny jest każdy dobry dzień. Jeżeli on rodzi następny dobry dzień, jest jeszcze lepiej. Ważne jest, jak życie rozegramy, jak sobie ten świat urządzimy…

To świat nie jest urządzony?

Świat jest tylko pozornie urządzony. To my urządzamy go od nowa. Świat, w jakimś sensie, znika wraz z nami.



Czytaj także:


 

Turnau: Czuję się estradowcem

Panie Grzegorzu, czucie i wiara czy szkiełko mędrca i oko?

Na pewno jestem wrażliwym osobnikiem, te wszystkie ulotne sprawy są mi bardzo bliskie i często się do nich odwołuję, niemniej jednak jestem raczej od szkiełka i oka niż od serca. I nie mówię o nieczułości, ale o pewnym trybie podejmowania decyzji.

Co Pan czuje, gdy wychodzi na scenę?

Być może zabrzmi banalnie, ale w moim przypadku to, co miało odbyć się w ramach procesu twórczego, już się odbyło. Wchodząc na estradę, mam do zrealizowania coś, co zaplanowałem, czego się nauczyłem, co zostało przeze mnie przygotowane. Z mojej strony potrzeba już tylko pewnego ładu i napięcia, ale takiego napięcia, które pozwala zrealizować projekt. Nie należę do artystów, którzy wchodząc na estradę, przechodzą jakąś przemianę i wpadają w trans. Uważam, że to powinno dotyczyć widowni. To ona powinna zostać wprowadzona w inny, bardziej odświętny, lepszy od codziennego nastrój. I zadaniem artysty jest widownię w ten nastrój wprowadzić. Wtedy to ma sens. A jeżeli tylko wykonawca wpada w trans i jest sobą zachwycony, to nie jest najlepsza sytuacja.

Zapytałam o scenę, a Pan posłużył się pojęciem estrada. Należy odróżnić scenę od estrady?

Ja zawsze staram się rozróżniać. Scena to coś, co kojarzy się bardziej z teatrem. A estrada to podium; coś, co może służyć np. bardzo lekkiej rozrywce, imprezom czy tak swobodnym prezentacjom jak kabarety. Siebie w dzisiejszym wcieleniu uważam za estradowca. Czuję się estradowcem. Słowo scena rezerwuję bardziej dla teatru, z którym zresztą również jestem związany od dawna. Komponuję dla teatru.



Czytaj także:
Muzyka w służbie potrzebującym

 

„Radość tworzenia to legenda”

Jest Pan kierownikiem muzycznym Teatru Lalka Warszawie.

Tak, od dwóch sezonów. Właśnie przygotowuję kolejny spektakl. Z wielkim szacunkiem podchodzę do zawodu aktora teatralnego i w ogóle pracowników teatru.

Gdzie Pan znajduje inspirację do pracy?

Wie pani, to jest dobre pytanie, bo czasem są to drobiazgi, splot okoliczności, ładna pogoda, dobre wibracje od innej osoby, a czasem to przychodzi znikąd. Inspiracja to ładunek duchowy, coś, co dodaje nam skrzydeł, czego nie sposób zamówić pocztą kurierską… I to jest ekscytujące, bo nie jest oczywiste. W moim przypadku to zawsze było tak, że coś mi się podobało – jakiś wiersz, jakiś tekst… Pojawiał się pomysł i zaczynałem go realizować.

Nagradza się Pan za sukcesy?

Nie. Wiecznie mam do siebie różne pretensje – że można coś było zrobić lepiej. Nawet jeżeli czuję, że coś było OK, to stawiam przed sobą nowe zadania. To jest chyba taki, powiedziałbym, dość nałogowy sposób funkcjonowania wszystkich wolnych strzelców.

Jak wygląda u Pana proces twórczy?

Bardzo często pracuję pod presją terminu. Dostaję mnóstwo propozycji zawodowych – jest ich dość dużo w stosunku do czasu, którym dysponuję. Podobno Leonardo da Vinci brał zawsze za dużo zleceń i potem nie dotrzymywał terminów – więc nie jestem sam (uśmiech). Oczywiście jeszcze nie zdarzyło się tak, żebym zawalił coś zupełnie, natomiast często robię coś w – nazwijmy to – trybie awaryjnym.

Nie odbiera to Panu radości tworzenia?

Odbiera, oczywiście. Chociaż powiem pani, że radość tworzenia to legenda. Tak naprawdę tworzenie to zmaganie się. Jeżeli człowiek nie zmaga się, jeżeli nie spoci się i nie zmęczy, to najczęściej nic z tego nie wynika.

Jeśli nie widzisz wideo kliknij TUTAJ