Rodzina jest najważniejsza. Bez wsparcia bliskich nie byłbym tutaj, gdzie jestem. Bez nich to wszystko nie miałoby sensu – mówi Marcin Miller, lider legendarnego już zespołu disco-polo BOYS.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Mało kto wie, że Marcin Miller zanim założył BOYS, pracował w… urzędzie pracy. Nam opowiada o tym, dlaczego rzucił pracę za biurkiem, jaki jest świat show-biznesu, przepisie na przebój oraz o tym, jak odpoczywa.
Katarzyna Szkarpetowska, Łukasz Smolarski: Jak długo potrafisz wytrzymać bez sceny?
Marcin Miller: Tydzień, góra dwa. Dłużej nie jestem w stanie, to jest silniejsze ode mnie. Komponowanie, koncertowanie, pokonywanie tysięcy kilometrów, żeby spotkać się z fanami, sprawia mi ogromną radość. Nie zamieniłbym tego na nic innego! Ja chyba umrę na scenie (śmiech). Mój kolega Czado (Paweł Dudek, pseudonim Czadomen – przyp. red.) mówi, że niedługo w riderze [opisie, czego wymaga artysta – red.] będę miał zapisaną windę albo platformę do wjazdu z wózkiem inwalidzkim (śmiech).
Co stoi za Twoim sukcesem?
Drogą do sukcesu jest pokora. I uczciwość. Bo w życiu trzeba być uczciwym – wobec siebie i ludzi. Gdy zakładałem zespół, nie przyświecał mi cel, żeby osiągnąć sukces kosztem innych. Chciałem po prostu robić to, co kocham. Sukces osiągnąłem w wyniku ciężkiej pracy, cierpliwości.
Marcin Miller z BOYS: Drogą do sukcesu jest pokora
Wytrwałość też jest ważna?
Wytrwałość i odwaga pójścia za tym, co nam w duszy gra. Nie mógłbym, nie potrafił robić czegoś tylko dla pieniędzy, bez pasji.
À propos pasji… W przeszłości pracowałeś w urzędzie pracy. Co należało do Twoich obowiązków? Czemu nie zagrzałeś tam miejsca? Zabrakło pasji?
Byłem odpowiedzialny za rejestrowanie bezrobotnych. Dwa tygodnie przed pobraniem zasiłku bezrobotni musieli potwierdzić w urzędzie gotowość do podjęcia pracy. Kiedyś zasnąłem nad tymi urzędniczymi segregatorami (śmiech).
Nuda? (śmiech)
Kolejki w urzędzie były masakryczne, bezrobotnych były dziesiątki, a ja już wtedy grałem w zespole. Kiedyś grało się po wiele godzin – nie to, co dzisiaj – jedziesz pół dnia, a koncert trwa godzinę. Kiedyś było odwrotnie: godzinę się jechało, a osiem trwał koncert. Gdy wracałem do domu, nie miałem nawet siły mówić – tak bolało mnie gardło.
Kiedy postanowiłeś zrezygnować z pracy za biurkiem?
Gdy po raz kolejny za tym biurkiem przysnąłem (śmiech). Często bywało, że po koncercie spałem w garażu u kolegi, który mieszkał blisko dworca kolejowego. Tego snu była godzinka-dwie, bo o 6:30 miałem pociąg do Ełku. Zmordowany, niewyspany wpadałem do urzędu, w którym musiałem być już o godz. 8:00. Czasami jednak byłem tak padnięty, że tylko dzwoniłem do koleżanki z pracy i mówiłem: „Ula, wypełnij za mnie wniosek o bezpłatny urlop”. Tych wniosków uzbierało się dość sporo. Za którymś razem znów zadzwoniłem z prośbą, aby wypełniła za mnie wniosek, ale ona powiedziała: „Marcin, to już nie przejdzie. Dyrektor jest wkurzony i jesteś wzywany na dywanik”. Ja na to: „Dobra, to jutro przyjdę”. Następnego dnia stawiłem się u dyrektora. „Panie Marcinie – powiedział – wiem, że pan koncertuje, ale proszę zdecydować: albo pan będzie grał, albo pan będzie pracował u nas. Tak jak jest, dalej być nie może”. I wtedy postanowiłem, że postawię wszystko na jedną kartę. „No to będę grał”, odpowiedziałem. I tak zakończyłem karierę w urzędzie (śmiech).
Marcin Miller: Robię swoje i nie oglądam się na innych!
Jak pokazał czas, to była dobra decyzja. Jaki masz stosunek do popularności?
Sympatyczne i ważne jest dla mnie to, że ludzie darzą mnie szacunkiem, zaufaniem. Owszem, czasami kilkugodzinne dawanie autografów czy robienie z fanami zdjęć powoduje, że przychodzi zmęczenie, ale to, co dostaję od ludzi w zamian – życzliwość, serdeczność, uśmiech – to rekompensuje. Minusem jest bycie łatwym kąskiem do komentowania dla dziennikarzy czy hejterów. Przykład: w riderze jest podane, że koncert zespołu BOYS kosztuje 25 tysięcy złotych netto. Koncertów, co nie jest tajemnicą, gramy średnio dwieście rocznie. Więc jakiś dziennikarz pisze artykuł: „Miller zarabia pięć milionów rocznie. Co robi z pieniędzmi?”. I nikt już nie zadaje pytania, czy to prawda. Nie zadaje sobie trudu, by informację zweryfikować. To idzie w eter. I nie ma tłumaczenia, że są koszty, że paliwo, że trzeba zapłacić chłopakom… Jest tylko: dwieście koncertów rocznie i 25 tysięcy za koncert. Ale to nie jest coś, z czym bym sobie nie dawał rady. Mam do tego dystans.
Mówi się, że w show-biznesie nie ma sentymentów, panuje wyścig szczurów. Jak postrzegasz ten świat?
Bardzo lubię rozmowy ze Sławkiem Świerzyńskim z zespołu Bayer Full. To jest bardzo inteligentny, doświadczony człowiek. I Sławek mi kiedyś powiedział: „Marcin, wyścig szczurów nie dla nas. Kto chce się ścigać, niech się ściga; kto chce się kłócić, niech się kłóci. My bądźmy ponad to”. Pomyślałem: „Kurde, facet ma rację!”. Nie spinam się, czy telewizja zadzwoni, czy nie zadzwoni; wiem, że zadzwoni (śmiech). Są sprawy, którymi – dla własnego komfortu, dobrego samopoczucia – nie warto się zajmować. Po prostu: robię swoje i nie oglądam się na innych!
Twoje piosenki mają miliony odsłon. „Najpiękniejsza dziewczyno” wyświetlono 33 miliony razy. Masz przepis na hit?
Przez te wszystkie lata nauczyłem się, jak powstają utwory, jak zrobić stricte discopolowy utwór – jakich użyć akordów itd. Opanowałem tę wiedzę do tego stopnia, że wystarczy, abym usłyszał utwór i wiem, kto jest aranżerem, kto napisał tekst… Będąc w środowisku, zajmując się tym na co dzień, takie rzeczy po prostu się wie. A jeśli mowa o przepisie na przebój, to taki przepis nie istnieje. Można pracować nad piosenką miesiącami, dopieszczać ją, a to, czy zostanie uznana za hit, czy nie, i tak ostatecznie zweryfikują fani.
Lider BOYS: Najlepiej wypoczywam w domu
Co poradziłbyś młodym ludziom, których pasją jest muzyka, chcieliby tworzyć?
Codziennie dostaję setki maili, do których załączona jest „próbka twórczości” i prośba, bym napisał, co o tym myślę, ocenił czyjś talent. Żeby pomóc ludziom, którzy mają talent, chcą śpiewać, dla których muzyka jest pasją, utworzyłem wraz z Marcinem Załęskim agencję koncertową Diamond Music. Wziąłem pod skrzydła kilku wykonawców.
Na co dzień czujesz wsparcie bliskich?
Bardzo. Znają mnie jak nikt inny. Gdy wyjeżdżam na koncert czy nagranie do telewizji, żona zawsze wyprasuje mi koszulę, garnitur, zrobi kanapki, jeszcze na drogę czekoladę zapakuje – gorzką, bo tylko takie należy jeść (śmiech).
Czyli jesteś zaopiekowany.
Bardzo.
Co jest dla Ciebie największą wartością w życiu?
Rodzina – zdecydowanie! Jest najważniejsza. Bez wsparcia bliskich nie byłbym tutaj, gdzie jestem. Bez nich to wszystko nie miałoby sensu.
Średnio dwieście koncertów rocznie, dziesiątki nagrań telewizyjnych, Disco Star, agencja koncertowa Diamond Music i wiele innych aktywności. Masz czas na wypoczynek?
Najlepiej wypoczywam w domu – przy kominku lub na tarasie, o ile jest ciepło. Ostatnio żona i ja pokochaliśmy Gdańsk. W Gdańsku zresztą, od niedawna, mieszka nasz syn. Ostatnio byłem z Anią w Egipcie. Żona jest ciepłolubna, nie cierpi zimna. Jakiś czas temu poleciała z koleżankami do Turcji, temperatura +40 stopni i ona tam czuła się jak ryba w wodzie. Ja z kolei nie lubię takich temperatur.
Góry czy morze?
Jeziora – to są bardziej moje klimaty. Nie jestem zbyt wymagający, jeśli chodzi o wypoczynek. Ale żeby się zresetować, potrzebuję dwa-trzy dni. Z rodziną, bez zasięgu.
Wyłączasz telefon?
Tak. Nie mam takiego ciśnienia, że muszę być non stop pod telefonem, w zasięgu. Czasami ktoś dzwoni i potem pyta, dlaczego nie oddzwoniłem. Nie oddzwoniłem, bo ja od niego nic nie chcę (śmiech). On chce, skoro dzwonił. Dla mnie telefon to narzędzie pracy. Nie lubię pogadanek przez telefon w stylu: „Co u ciebie słychać?”, „Jak ci minął dzień?”. Nawet jak koledzy dzwonią, to raczej słucham niż mówię. Wolę się spotkać i pogadać.
*W przygotowaniu jest książka – wywiad rzeka z liderem zespołu BOYS. Premiera książki planowana jest na październik tego roku.
Czytaj także:
To musiało kiedyś się stać! Despacito w wersji pielgrzymkowej feat. ks. Jakub Bartczak
Czytaj także:
Jak Bóg rozbawia na rekolekcjach? Opowiadają twórcy kanału Jeleniejaja
Czytaj także:
Ks. Jakub Bartczak: Ja jestem ksiądz, w wolnych chwilach nagrywam rap – i tyle! [wywiad]