„Od kilku dni w naszym kraju mówi się głównie o jednym. Wiecie, co mam na myśli…ˮ – zaczął bardzo spokojnie proboszcz. Ten sam, którego subiektywny opis przedstawiłem powyżej. „Nie będę chował głowy w piasekˮ.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Poleciałem do Stanów. Pierwszy raz w życiu. Chciałem zobaczyć Dziki Zachód. Taki, jak ten, który poznawałem w dzieciństwie na filmach o Winnetou. Taki z kowbojami. Z Indianami. To, czy mi się udało go znaleźć, pozostawię sobie na inny tekst. Dziś chciałem się podzielić z wami zupełnie inną historią. Historią, która wydarzyła się właśnie tam. Podczas tego wyjazdu. W końcu kierownictwo portalu skierowało mnie na odcinek tekstów o męstwie. A to było najbardziej męskie świadectwo, jakie zdarzyło się w czasie tych czterech tygodni przebywania w Stanach. Przynajmniej w moim odczuciu.
Czytaj także:
Współczesne męstwo oczami Jana Pawła II
Brodaci panowie w koszulach
To była niedziela. Święty dzień. Wraz z kumplem chcieliśmy go rozpocząć mszą świętą. Wpierw trafiliśmy przypadkowo na kościół protestancki. Sympatycznie uśmiechnięta (ech, ten słynny amerykański uśmiech – on naprawdę taki jest!) pani uprzejmie powiadomiła nas o błędzie. Troszkę się zasmuciłem, bo ten kościół tutaj wydawał się zupełnie ładny. W dodatku ci sympatyczni, mili i (znów) uśmiechnięci ludzie wokół. Pokierowano nas jednak kilkadziesiąt metrów dalej. Tam, skąd biły dzwony.
Przy wejściu mnóstwo rodzin. Brodaci panowie w koszulach. Zwykle z uwieszonymi na szyjach córkami. I mamy prowadzące pozostałą dziatwę. Wielodzietność na wyciągnięcie ręki. Ten widok tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że idziemy we właściwe miejsce.
(Nie-)delegowany do konkursu
Przed mszą zaczęli grać na organach. Pani dyrygowała zebranymi w kościele. Nawet miała niezły ten głos. Środkiem nawy do ołtarza zbliżało się dwóch księży. Głównym celebransem miał być ten idący z tyłu. I tu napiszę szczerze, bo po co koloryzować? Pomyślałem sobie, że ci panowie o drwalskiej posturze i mięśniach robili na mnie lepsze wrażenie. Że gdybym miał wybrać sobie reprezentanta katolicyzmu mającego stanąć w jakimś konkursie ze znajdującym się obok kościołem uśmiechniętych protestantów, wybrałbym tych mężów i ojców.
Ksiądz był mocno otyły. Wyraźnie się pocił. Nie uśmiechał się jak tamci od protestantów. Był raczej poważny. Żeby nie napisać groźny. W dodatku dość apatyczny. To były moje, zupełnie nieobiektywne, spostrzeżenia. Bardzo osobiste, popełnione na szybko. Piszę jak było. Bez owijania w bawełnę. Dziś mi wstyd z powodu tamtych skojarzeń i oceny.
Potem jednak usłyszałem kazanie. I już wiedziałem, dlaczego chcę być właśnie w kościele katolickim.
Czytaj także:
Wykorzystywanie seksualne dzieci. Fakty i zalecenia, które trzeba znać, by je chronić
Skandale
W tych dniach przez Stany Zjednoczone przeszła fala oburzenia i wielkiego ataku na Kościół. I faktycznie. Trudno było się jemu dziwić. Poziom zgorszenia osiągnął bowiem wyżyny. Nie było amerykańskiej gazety, która nie pisałaby o kolejnym pedofilskim skandalu.
Ujawniono mroczną przeszłość 88-letniego kardynała Theodore’a McCarricka, jednego z najbardziej wpływowych amerykańskich hierarchów. Okazało się, że duchowny molestował seksualnie młodych mężczyzn, kleryków oraz podległych sobie księży. Brukowce rozpisywały się choćby o zgwałconym jedenastoletnim chłopcu, którego kardynał wcześniej ochrzcił, a następnie przez dwadzieścia lat wykorzystywał seksualnie. Pisano o posiadanym przez McCarricka domku nad jeziorem, gdzie zapraszał na noc seminarzystów i młodych kapłanów. Obrzydliwość.
“Od kilku dni w naszym kraju mówi się głównie o jednym. Wiecie, co mam na myśli…” – zaczął bardzo spokojnie proboszcz. Ten sam, którego subiektywny opis przedstawiłem powyżej. “Nie będę chował głowy w piasek. Chcę o tym powiedzieć dzisiaj w kazaniu. Bo to jest problem. Problem, katastrofa, tragedia, o której mówić trzeba. I mówić głośno”.
W tym momencie rozejrzałem się dyskretnie wokół po kościele. Wierni byli niezwykle skoncentrowani na swoim pasterzu. Nikt nie rozmawiał. Nikt nie miał rozkojarzonego wzroku. Słuchali wszyscy.
Nieustraszony
“Chcę wam dziś powiedzieć, że ja nigdy czegoś podobnego nie robiłem. Że w seminarium, do którego uczęszczałem, nigdy nie spotkałem się z niczym podobnym. Owszem, temat seksualnych nadużyć pojawiał się gdzieś w rozmowach na korytarzu. Ale żadnego z moich kolegów, ani mnie osobiście nigdy, przenigdy nie dotyczył. Chcę, żeby to wyraźnie wybrzmiało. Chcę, byście dalej wierzyli Kościołowi. Pragnę, abyście wierzyli dalej swym kapłanom. Bo w znakomitej większości to naprawdę dobrzy ludzie”.
Skończył. Cisza. Usiadł na miejscu. Już nie widziałem apatycznego, nie dbającego o siebie mężczyzny. Teraz widziałem kapłana. Faceta, który ma odwagę mówić o sprawach, o których pewnie niejeden nigdy by nie powiedział. Bo tak wygodniej.
To kazanie wcale nie musiało budzić wśród zebranych wiernych słynnego amerykańskiego uśmiechu. Ten pojawi się dopiero podczas tradycyjnego lunchu w przykościelnej salce parafialnej. Przy cieście z herbatą i kawą. Ten uśmiech będzie już jednak miał niezwykle trwałe podstawy. Wierni bowiem zobaczyli dziś w swoim proboszczu prawdziwego pasterza. Który się nie przestraszył.
I właśnie dlatego było to dla mnie najbardziej męskie doświadczenie tego wyjazdu.
Czytaj także:
Podsłuchane w warszawskim tramwaju: “A pomodlisz się o moją dobrą randkę?”