separateurCreated with Sketch.

W Kościele zostałam skrzywdzona, w Kościele doznaję uzdrowienia

UZDROWIENIE W KOŚCIELE
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Gdyby ból psychiczny mógł być widoczny na ciele, pewnie byłabym cała w pręgach. Po kumulacji doświadczeń w relacji z Kościołem. To pręgi, które ogromnie wiele w środku połamały. Bilans strat boli nieprzytomnie. Trochę jak ludzie, którzy przeżyli wojnę, tak ja – na prośbę: „może o tym opowiesz” – wolałabym tych ran nie dotykać.
Pomóż Aletei trwać!
Chcemy nadal tworzyć dla Ciebie wartościowe treści
i docierać z Dobrą Nowiną do wszystkich zakątków internetu.
Wesprzyj nas

Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne.
RAZEM na pewno DAMY RADĘ!

Nie wiem jeszcze, w jakim języku można opowiadać o krzywdzie przeżytej w miejscu, które powinno być najbezpieczniejszym na świecie – w Kościele. O którego twarz uczono mnie zawsze troski, bo przecież zgorszenie sprawi, że straty będą jeszcze większe. Jakby całopalenia z niemego cierpienia maluczkich były paliwem, którego Kościół potrzebuje, by trwać. Dziś wiem, że może jakieś dawne bóstwa potrzebowały takich ofiar. Bóg, który jest Ojcem, ich nie chce.

Dopiero się uczę, że jak ci ktoś sprzedaje zgniłą pomarańczę, masz prawo odmówić. Jeszcze niedawno wydawało mi się, że nie można sprawić drugiemu przykrości. Że nie wolno się na kogoś obrazić na dłużej niż dwie godziny, bo najważniejsza jest akceptacja, która daje ci rację bytu w relacji z drugim człowiekiem. Dlatego szybko trzeba się dopasować do tego, co niewygodne i boli.

Wydawało mi się kiedyś, że to Kościół otacza kruchość wyjątkową troską. I że nawet gdyby stu sprzedawców wcisnęło mi kilogramy zgniłych pomarańczy, to w Kościele ktoś mnie ochroni. Że tu nie stanę się łatwym kąskiem. Dziś myślę, że tak byłoby, gdyby poświęcano uwagę granicom. I to nie granicom ciągle stawianym wiernym na niedzielnych kazaniach i w listach pasterskich. Ale także w drugą stronę. Gdyby zaczęto w końcu snuć opowieść także o tym, czego nie wolno czynić względem członków mistycznego Ciała. Nie słyszałam o tym jeszcze żadnego kazania na niedzielnej mszy.

Dziś noszę w sobie tak wiele pytań. Nie wiem, dlaczego w tak z gruntu pięknym i dobrym miejscu, jak zakon, do którego wstąpiłam po maturze, napotkałam tyle bezsensu. Bezsensu braku poszanowania dla integralności ciała, emocji, intelektu i ducha. Perfekcjonizmu stawianego ponad ludzkimi możliwościami. Zawstydzania i niszczenia sumień ilością przepisów, ważniejszych niż miłosierdzie i zdrowy rozsądek. Unicestwiania tego, co jednostkowe i delikatne.

Wiem, że akurat trafiłam na ludzi, których Bóg był kimś mało kochającym. Którzy wierzyli, że trzeba poczuć się kimś gorszym, by stać się kimś lepszym. Przez wiele lat potem nosiłam w sobie również dramatyczne okoliczności wydalenia z zakonu, gdy okazało się, że moje zdrowie nie wytrzyma już więcej. Potrzebowałam kilkunastu lat, by usłyszeć, że Pan Bóg mnie nie odrzucił. Że nie ma Go w takich metodach działania.

W moim doświadczeniu relacji z kapłanami dokonywały się nie mniejsze dramaty – na miarę bezgranicznego zaufania, z jakim w nie wchodziłam. Nie chodzi tylko o spotkania w sakramencie pokuty, gdy zdarzało się, że kapłan po drugiej stronie kratek poniżał, wyśmiewał albo ignorował realne problemy. Albo wikłał w niezdrowe „kierownictwo duchowe” i przemycał własne interesy, podpierając się wolą Bożą.

Zawsze byłam w Kościele blisko jego środka, współdziałając z księżmi. Aż do dnia, gdy oczekiwania, nieuczciwość i uprzedmiotowienie usankcjonowane koloratką zostawiły mnie z tragicznym poczuciem, że jestem śmieciem w planie zbawienia – o ile taki plan w ogóle istnieje.

Był czas, gdy widok księdza przy ołtarzu przyprawiał mnie o ciarki przerażenia. Gdy co noc wracały koszmary. Gdy z największym trudem wyobrażałam sobie spowiedź. Czasem dalej tak jest. Tragedią ofiar nadużyć jest to, że wydaje się, że nie ma już dokąd iść. Tam, gdzie się szukało pomocy, już cię pobili i zostawili w rowie. Z komentarzem, że gdybyś była naprawdę wierząca, już byś przecież z niego wstała. W dodatku, gdy ranią ludzie Kościoła, reżyserem wszystkiego mógł być przecież w domyśle sam Bóg.

Nadal po tym wszystkim noszę w sobie pytania o to, czy jestem w stanie w Kościele odnaleźć swoje miejsce. Czy jest w nim gdzieś ten szpital polowy, o którym pisał Franciszek.

To taki czas, że wiele osób opowiada, dlaczego warto być katolikiem. Część z tych apologii dociera do mnie jak przez szklany klosz. Coś, jakby wobec bezmiaru opuszczenia były one zbyt proste, zbyt łatwe. Potrzebuję więcej.

Zadałam wiele pełnych rozpaczy pytań Bogu. Dał mi się poznać jako Ktoś, dla kogo moje „nie” i „dlaczego?” znaczą bardzo wiele. Jeśli ktoś może uratować moją wiarę w Kościół, to właśnie On. Odpowiada mi z tak wielkim szacunkiem, że czuję się, jakby ktoś podawał tlen płucom, które bardzo długo nim nie oddychały.

Dlaczego nie odchodzę? Wiem, że mam wybór. Ale poznałam Go w sakramentach. Eucharystia jest dla mnie najbardziej osobistym z Nim spotkaniem. Gdy przeżywałam kiedyś duży kryzys wiary, podczas jednej mszy świętej powiedziałam w końcu Jezusowi: „To niemożliwe, że przychodzisz do mnie osobiście”. Po Komunii pomyliłam ławki i zajęłam miejsce gdzie indziej. Przede mną na pulpicie widniało wyryte moje imię: „Gosia”.

Nie odchodzę, bo nadzieja zdrowienia przychodzi do mnie taką drogą, jaką przyszły rany. Po wydarzeniach, które stratowały we mnie poczucie własnej godności – On pomaga mi ją odzyskać, także z pomocą kapłanów. Czasem tych, których też przeorało cierpienie, ale zamiast zgorzknienia czy obojętności – pozostawiło w nich delikatność, empatię i szacunek dla historii każdego.

Bardzo poważnie traktują moje pytania. Długie dialogi z nimi albo ich posługa w spowiedzi pomaga mi z gruzowiska układać powoli kamyki. Kamyki Kościoła. Zobaczyć, w jakich działaniach Boga nie ma. Pod jakimi On się nie podpisuje.

Wierzę, że Kościół może odrodzić się od środka, jeśli zaczniemy rozmawiać. O tym, że wolno i trzeba mówić „nie” także księdzu. Jak mój brat, który objeżdżany w konfesjonale, podziękował za uwagę i odszedł, nie czekając na koniec.

Nie wystarczy zostawić ludziom sakramenty – tłumacząc, że Bóg w nich jest. Skoro On stał się człowiekiem, to, co w Kościele ludzkie, nie może być traktowane jako nieważne i zbędne. Jak pisał ks. Grzywocz, wiara przychodzi przez więzi. To szacunek do człowieka może podnieść mój Kościół.

Wierzę, że księża potrzebują uczyć się jak słuchać, towarzyszyć świeckim i szanować ich granice. Potrzebują też umieć określić, gdzie kończą się ich kompetencje i kiedy sami potrzebują pomocy. Jeśli jest tak, że „święty Kościół gromadzi słabych ludzi”, to znaczy, że potrzeba w nim dla wszystkich więcej wsparcia.

Usłyszałam ostatnio na rekolekcjach zdanie, które mnie bardzo dotknęło. „Nie pozwól, by twoje doświadczenie kształtowało twoją teologię”. To nie Bóg jest tym, co mnie najgorszego w Kościele spotkało. Wierzę, że On, który – jak napisał mi w liście znajomy kapłan – „jest bezgranicznym przyjęciem”, potrafi uzdrowić głębiny ran zawiedzionego zaufania i odrzucenia. W końcu Jezus sam nosił je na swoim ciele. Moje pręgi są Jego pręgami. Korona z cierni mojego wstydu – Jego koroną.